czwartek, 21 czerwca 2012

This! Is! Madness!

Lata świetlne temu, nim jeszcze usłyszałam o istnieniu Jedynej Słusznej Rasy Kotów, sądziłam, że wielu kociarzy ma pewne zaburzenia psychiczne. Trudno określić czy teraz, w Erze Tego Jedynego Najwspanialszego, nadal tak twierdzę, niemniej jednak jedno wiem na pewno: oszalałam.

Zbzikowałam.

Dostałam świra.

Zgubiłam piątką klepkę (zapewne pomiędzy kuwetami a żwirkami albo wśród setek najróżniejszych zabawek).

I bardzo mi z tym dobrze.

Nieustannie nadwyrężam i tak mocno już nadpsuty wzrok, wgapiając się maślanymi oczyma w zdjęcia półbraci mojego Maleństwa. Nawet myślę o Nim zawsze WIELKIMI LITERAMI.

Nagle - nie wiadomo skąd - wokół zaroiło się od Ragdolli. Są wszędzie: na opakowaniach karm, na reklamach gadżetów, na plakatach w przychodni weterynaryjnej. Każdy kot o umaszczeniu point nagle przybiera postać wymarzonego błękitnooka. Wyimaginowane Szmaciane Laleczki fikają beztrosko po ladzie, podczas gdy w sklepie zoologicznym próbuję dokonać arcytrudnego wyboru pomiędzy wędkami w różnych odcieniach niebieskiego (no bo skąd, powiedzcie mi, mam wiedzieć jakiego dokładnie koloru będą jego przecudne oczęta?).
Ich fantasmagoryczne kształty nie opuszczają mnie nawet w snach. Gdy zasypiam, rozmyte kotokształtne cienie przemykają się bezszelestnie po ścianach (wciąż zielonych, ale już niedługo. Niechże Mój Mały ma apartament w podobnym odcieniu co oczka, którymi tak mnie oczarował!).

Każdy mijający dzień skreślam w kalendarzu grubą linią (niebieskim pisakiem, co rozumie się per se). Po raz pierwszy od kiedy pamiętam prowadzę to rytualne odliczanie nie do zakończenia roku szkolnego, a do innej, jakże nieporównywalnie ważniejszej daty.

Siódmego dnia, siódmego miesiąca... (szkoda, że nie dwa tysiące siódmego roku). Siedem to podobno magiczna liczba, tak?*

W imaginacyjnym świecie Gajusz Juliusz Cezar jest ideałem  - dokładnie takim, jakim stworzył Go mój oszalały umysł: jest delikatny, łagodny, opanowany, spokojny i PIĘKNY.
I wciąż do mojej świadomości nie chcą dotrzeć słowa hodowcy.
No bo jakże można sugerować, że Ten Jedyny to nieposłuszny, rozbrykany, dokuczający rodzeństwu, rozczochrany łobuz?! To nie może być prawda... To na pewno nie o Nim. Zapewne o Jego bracie...

To szaleństwo.
I pragnę się w nim zatracić.
Niech nigdy nie mija!

* Efekty tego odliczania można zobaczyć u dołu bloga.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Ten wpis szkodzi Tobie i osobom w Twoim otoczeniu

Tęgie głowy z wyżyn swych arcywysokich stanowisk w przemyśle medycznym krzyczą straszliwymi, tubalnymi głosami, że nieuchronnie na świat hamburgerowo-frytkowo-pozbawiony-aktywności-fizycznej spadnie plaga w postaci cukrzycy. A może i już spadła. Kto ją tam wie. W każdym razie  w zastraszającym tempie zwiększa się ilość diabetyków. Ponoć coraz młodszych. Nie mam jednakże zamiaru pławić się powierzchownie w tematyce, o której wiem bardzo niewiele, za to pozwolę sobie przyczynić się do wzrostu zachorowalności na cukrzycę.
Wystarczy obejrzeć ten film, a wzrost poziomu cukru we krwi jest gwarantowany.
No bo jakże tu nie zakochać się w tych przecudnych futrzakach? Samo dotknięcie mięciutkiej łapki powoduje natychmiastowe wydzielenie endorfin. Prawie darmowa kuracja antydepresyjna!


Właściwie ten filmik mogłabym umieścić w poprzednim wpisie, ale uznałam, że takiej dawce słodyczy bezdyskusyjnie należy się notka specjalna.

Żaden z głosów ludzkich na filmiku nie należy do mnie.

niedziela, 17 czerwca 2012

Oko w oko

W ramach odpoczynku od  codziennych stresów i trudów postanowiłam - ot, dla odmiany - zaaplikować sobie kolejną ich dawkę, choć pod nieco inną postacią.
Weekendową wycieczkę za miasto, znaczy się.
A kto był, ten wie jak takie jednodniowe wojaże wyglądają.
Ostateczne saldo początkowych skoków ciśnienia przedstawia się następująco: dwa korki, trzykrotne zmylenie trasy, błyskawiczne poszukiwanie świątyni dumania i  kolejne stracenie rezonu co do wyboru drogi ( to ciekawe, że tubylcy potrafią mieć tak wiele różnych opinii  na temat tego, jak dojechać do wybranego miejsca). Nawet nie tak źle. Mogło być gorzej. W sumie ten przerażający owad obijający się z głośnym bzyczeniem o szybę mógł być szerszeniem, a nie niewinnym, włochatym trzmielem, prawda? I właściwie  zostawienie połowy prowiantu w domu też wcale nie wyszło nikomu na złe, bo przecież intensywny spacer na czczo dobrze robi na jakieś tam partie mięśni...
Widokówka okolicznościowa


Potem przyszedł czas na obcowanie z naturą - odpowiednio przekształconą dla zaspokojenia silnych, odkrywczych potrzeb młodych (duchem i ciałem) przedstawicieli gatunku ludzkiego.

Wprawdzie drzewiej zdarzało mi się trochę połazić po ściance wspinaczkowej, ale w obliczu zawiśnięcia osiem metrów nad ziemią w samej tylko uprzęży ( a co jeśli źle zapięłam te przeklęte karabinki?!) i chodzenia weń po cienkiej stalowej linie, poczułam pewną miękkość w okolicach kolan. Kurczak ze mnie, to fakt.
Fotograf nie spisał się najlepiej, ale ta fotografia ma coś w sobie. Feel the  rush!
Muszę jednak przyznać, że takie śmiganie od drzewa do drzewa po platformach, ruchomych mostkach, siatkach i zjazdy tyrolskie to całkiem fajna sprawa. Następnym razem może nie stchórzę i pokuszę się o wybranie trudniejszej trasy.
Skończywszy niewprawne udawanie żeńskiej wersji Tarzana, udałam się na spotkanie oko w oko z niemalże dziką naturą. No, może nie jakoś szczególnie niebezpieczną - właściwie raczej udomowioną i gotową do podążania za dwunogiem, jeśli tylko posiada on przy sobie coś smacznego, ale to zawsze coś. Wkupiwszy się w łaski braci mniejszych przy nieodzownej pomocy szeleszczącej torby ze smakołykami, postanowiłam nawiązać przyjaźnie.
Wierzcie mi - zostanie kumplem puchacza to wcale nie jest łatwa sprawa. Ot, na przykład: podchodzi się do niego, wita się grzecznie i zagaduje konwersacyjnym tonem. A ten nic, tylko: "ŁEE".
- Panie puchaczu, niech będzie pan tak miły i ładnie pozuje do zdjęcia, dobrze?
- ŁEEE
- Ależ proszę się nie denerwować, ja chcę tylko pana sfotografować, bo jest pan naprawdę pięknym ptakiem...
- ŁEEE
- Oj, nie zrozumiał pan.
- ŁEE
- Oj, chyba się na siebie pogniewamy...
ŁEEEE
- ŁEEEEE
Tak. Przechodnie dziwne spoglądali na osobę prowadzącą z puchaczem dysputę całkowicie pozbawioną sensu.
Bo to zły puchacz był.

Znacznie bardziej towarzyskie okazały się być daniele. I szopy pracze. Te dranie są tak przesłodkie, że kontakt z nimi może wywołać cukrzycę! No bo te oczka - błyszczące takie... I łapeczki mięciutkie - jak u dziecka. I ta maska  na pyszczku... Oj...
Oko w oko z albinotycznym danielem

Były i orły. I sokoły. I kanie. I nawet pozorowane polowanie (i te myśli krążące w głowie... Co gdybym wypuściła tam Ziutkę?) I myszołów kołował nad górami, nie spiesząc się zbytnio do powrotu do sokolnika. Bo po co? W taki ładny dzień aż się chcę złapać wiatr w skrzydła! Nomen omen zresztą.



Ciemny język kozy z zawadiackim lokiem a'la Elvis (on żyje!) starannie wygarniał smakołyki z nadstawionej ręki. Kolorowy bażant przekrzywiał łepek, usłyszawszy szelest  torby. Daniele rozdawały buziaki w zamian za garstkę płatków. Dzieci piszczały, trzaskały migawki aparatów, a troll zapraszał zwiedzających do zostawiania po sobie datków.
Nie ma to jak spędzenie dnia na łonie natury.

środa, 6 czerwca 2012

Non scholae sed vitae discimus

- No to jaką będziesz mieć średnią? - pada niby-kurtuazyjne pytanie.
Odpowiadam zgodnie ze swoimi przewidywaniami.
- O, a co za to dostaniesz?
- Nic. Non scholae sed vitae disco - dodaję tonem usprawiedliwienia, gdy rozmówca przybiera pełen szczerego niezrozumienia wyraz twarzy.
- Ale jak to?

Bo ona to za przyjęcie do szkoły średniej dostała laptopa. Tamta za cztery-siedem-pięć otrzymała nowy telefon i trampki-z-gwiazdką. A ta z kolei w ramach nagrody za dobre oceny może cieszyć się nowym ajpodem cztery coś-tam. Handel wymienny kwitnie -  wizerunki królów polskich w zamian za piątki, komputery za oceny, ajfony za świadectwo z wyróżnieniem, wakacje all-inclusive za zawiśnięcie na korkowej tablicy honorującej co bardziej uzdolnionych uczniów. Kasa za wygrany konkurs, za tytuł finalisty, laureata, za dyplom, za czerwony pasek na świadectwie...

Obudzona w środku nocy opowiem o reformie agrarnej braci Grakchów, wymienię członków obu triumwiratów ( tak z Anno Domini 60. Ante Christum Natum, jak i z Anno Domini 43. także Ante Christum Natum), scharakteryzuję politykę Domicjana, Asurbanipala albo zreferuję przyczyny, przebieg i skutki Wojen Punickich, Powstania Wata Tylera, konfliktu o Dominium Mundi czy czwartej krucjaty.
Wyliczenie delty tak z trójmianu w postaci ogólnej jak i kanonicznej lub iloczynowej - żaden problem. Mogę też dorzucić sprawdzenie  monotoniczności funkcji. Łacińskie koniugacje, deklinacja pierwsza, sum, esse, fui? Proszę bardzo. Dostępne od zaraz. Twórczość Dostojewskiego? Bułhakowa? Kochanowskiego? Tuwima? Goethego? Owszem, słyszałam, tak, coś wiem.
A dokładnie tyle, ile program mi wiedzieć każe. Chcą, żebym umiała rozrysować rozkład sił na równi pochyłej (tak z uwzględnieniem współczynnika tarcia, jak i bez niego) - kreślę zatem strzałki i wzory przekształcam zgodnie z nakazem. Do głowy wbijam sobie informacje o podziale mórz, cyrkulacji w komórce Ferrela, mitozie i mejozie, o nefronach i neuronach, o infiltracji i resorpcji, o skali pH i pOH, o reakcjach redoks i dyfuzji. Zapiszę metodą cząsteczkową i jonową reakcję zobojętniania  albo hydrolizy ortofosforanu pięć potasu. Wiem jak powiedzieć po niemiecku, że mam królika, że chcę dojść do ratusza i że jestem głodna. Po angielsku napiszę curriculum vitae i podanie o pracę. Wiem czym się różni obieg ustrojowy od płucnego.

Wiem także całe mnóstwo innych rzeczy - i jestem świadoma, iż jest to wiedza fragmentaryczna i efemeryczna - które ani mnie nie interesują, ani mi się nigdy nie przydadzą, ani mnie nie czynią lepszym, mądrzejszym człowiekiem.
Potrafię wymienić nazwy poszczególnych części kolumny zbudowanej w porządku doryckim, wiem czemu Kaligulę nazwano kaligulą i wiem także,  jestem pewna nawet bardziej niż tego, że każde dwa ciała posiadające masę przyciągają się wzajemnie z siłą wprost proporcjonalną do... i et cetera, że pojęcia nie mam o historii współczesnej. I o tym jak działa akcelerator atomowy. Ba! nie wiem nawet tego, gdzie są moje kapcie!
Uczę się słówek, gramatyki, wzorów, sposobów rozwiązywania zadań, obliczania dziedziny i zbioru wartości funkcji. Uczę się o dance macabre, o chryzelefantynie, o prędkościach kosmicznych, o morzu Fidżi, Celebes, o Bahamach i innych banialukach.
Uczę się -> zaliczam -> puszczam w niepamięć.
I tak ciągle, bez przerwy i bez sensu.

I wiem, że za celujący z tego, czy innego przedmiotu (czy to wiodącego, czy też takiego, z którego piątki dostaje się za samą obecność) nie dostanę ani pieniędzy, ani elektronicznych gadżetów. Że nie będę tonąć w blasku chwały tylko dlatego, że udało mi się nie zrobić błędu przy jakimś chemografie. Że zapomnę, z głowy mi wyleci to wszystko, co musiałam opanować, by zadowolić... No właśnie - kogo?

Tak mądrze brzmi tytuł tego wpisu. Ale czy mądrość szkolna w jakimkolwiek stopniu przekłada się na mądrość życiową? Tak bliskie mi teraz wyznaczniki delta, prawa, twierdzenia i definicje opuszczą mnie w chwili, gdy otrzymam świadectwo ukończenia tej szkoły.

Ale mimo to nie toleruję leserstwa usprawiedliwianego wyłącznie nieprzydatnością wiedzy tłoczonej do uczniowskich łbów. I choć wciąż będę trwonić cenne minuty i godziny na porządkowanie notatek, to pozwolę sobie przytoczyć wiersz mojego ukochanego poety.

Nauczyli mnie mnóstwa mądrości, 
Logarytmów, wzorów i formułek,
Z kwadracików, trójkącików i kółek
Nauczyli mnie nieskończoności.

Rozprawiali o "cudach przyrody",
Oglądałem różne tajemnice:
W jednym szkiełku "życie kropli wody", 
W innym zaś "kanały na księżycu".

Wiem o kuli, napełnionej lodem,
O bursztynie, gdy się go pociera...
Wiem, że ciało, pogrążone w wodę
Traci tyle, ile...et cetera.

Ach, wiem jeszcze, że na drugiej półkuli
Słońce świeci, gdy u nas jest ciemno!
Różne rzeczy do głowy mi wkuli,
Tumanili nauką daremną.

I nic nie wiem, i nic nie rozumiem,
I wciąż wierzę biednymi zmysłami,
Że ci ludzie na drugiej półkuli
Muszą chodzić do góry nogami.

I do dziś mam taką szaloną trwogę:
Bóg mnie wyrwie a stanę bez słowa!
- Panie Boże! Odpowiadać nie mogę,
Ja wymawiam się, mnie boli głowa...

Trudna lekcja. Nie mogłem od razu.
Lecz nauczę się... po pewnym czasie...
Proszę! Zostaw mnie na drugie życie,
Jak na drugi rok w tej samej klasie.

Julian Tuwim, Nauka

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Niechaj przemawia Mistrz!

Jedna z moich nader nielicznych Wielkich Miłości Od Pierwszego Wejrzenia. Te słowa zdobią (kwestia sporna) niemal wszystkie moje notatki.
Moja Małgorzata

Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty. Diabli wiedzą, jak się te kwiaty nazywają, ale są to pierwsze kwiaty, jakie się wiosną pokazują w Moskwie. Te kwiaty rysowały się bardzo wyraziście na tle jej czarnego płaszcza. Niosła żółte kwiaty! To niedobry kolor!
Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata

Tak, ten wpis nie ma żadnego sensu. Ale kogo to obchodzi? Ave żółte kwiaty!

piątek, 1 czerwca 2012

300


UWAGA! PONIŻSZY WPIS ZAWIERA TREŚCI, KTÓRE MOGĄ URAZIĆ WRAŻLIWYCH CZYTELNIKÓW!

Mały bóg świata pełen wciąż jednakich chceń
I zawsze tak dziwaczny niby w pierwszy dzień.
Na pewno mógłby żyć niezgorzej,
Gdybyś mu blasku nie dał był światłości bożej;
Zwie go rozumem i na to go bierze,
By się zwierzęciem gorszym stać niż zwierzę.

Faust I, J.W. Goethe (Mefistofeles do Boga; Prolog w Niebie)



Nie przepadam za krwią. Tak po prostu. Asekuracyjnie odwracam głowę, gdy ktoś przy mnie się skaleczy, czuję się słabo, gdy sama krwawię i unikam produkcji telewizyjnych, które pretendują do tytułu "dużo krwi i flaków, mało fabuły".

Przepadam za literaturą obozową. Tak po prostu. Zaczęło się niewinnie, jeszcze w szkole podstawowej, kiedy to w kartonie ze starymi książkami znalazłam powieść "Chłopiec z Salskich Stepów" (Igor Newerly). Zainteresowana tematyką kacetową, zaczęłam szukać innych pozycji tego typu, co spotkało się notabene z dezaprobatą zarówno rodzicielki, jak i bibliotekarki. Przecież nie wypada, żeby mała dziewczynka czytała takie makabry.
Teraz "duża" dziewczynka z niepokojącym błyskiem w oku pochłania relacje więźniów tak konzentrationslagerów jak i łagrów. Bez większych wzruszeń, bez włosków na karku stających dęba, bez nagłych zasłabnięć. Niemalże beznamiętnie.



Aż pewnego, dziwnego dnia przeczytałam fragment wypowiedzi - niepozorne, właściwie niewstrząsające słowa  Augusta Schielke, jednego z towarzyszy z celi Moczarskiego*. I wtedy poczułam zimny, nieprzyjemny, bądź co bądź obcy mi dreszcz przerażenia.

W celi robi się różowawo, bo niebo było bezchmurne i zbliżał się zachód słońca. Schielke przerwał ciszę i rzekł:- 56 065 Żydów to trzysta tysięcy litrów ludzkiej krwi.

Trzysta tysięcy litrów ludzkiej (no właśnie, ludzkiej, nie "zwierzęcej" ani nie "żydowskiej"!) krwi. Głęboki basen po brzegi wypełniony juchą tych, którzy szli na śmierć z karabinami, pistoletami, koktajlami Mołotowa, z psalmem na ustach, z dzieckiem na ręku, z gwiazdą Dawida na piersi. I "spadochroniarzy" - tych, którzy popełniali samobójstwo wyskakując z okien płonących kamienic.

Ważne było przecież, że się strzela. To trzeba było pokazać. Nie Niemcom. Oni to potrafili lepiej. Temu innemu światu, który nie był niemieckim światem, musieliśmy pokazać. Ludzie zawsze uważali, że strzelanie jest największym bohaterstwem. No to żeśmy strzelali.


[...]chłopaka, który tam poszedł, spalili na Miłej, słyszeliśmy, jak krzyczał cały dzień, czy myślisz, że to może zrobić jeszcze wrażenie na kimś – jeden spalony chłopak po czterystu tysiącach spalonych?

Zdążyć przed Panem Bogiem, Hanna Krall

Ta liczba kołatała się w mojej czaszce gdy jechałam autobusem i kiedy zrywałam kolację dla tak zwanego "zwierzątka domowego".
Pora ją z siebie wyrzucić.


Bo żywi zawsze mają rację przeciw umarłym.
U nas, w Auschwitzu, Tadeusz Borowski

* zainteresowanych odsyłam do "Rozmów z katem" Kazimierza Moczarskiego.