piątek, 31 sierpnia 2012

Czego Juliusz nie zobaczył...

... to zaprezentuje Checzchok.

Niezwykle trudnym zadaniem byłoby krótkie opisanie drogi nad morze. Głównie ze względu na jej długość. A ciągła się ona niemiłosiernie - przez pola, wzdłuż ulicy, wśród domków, deptaków, ośrodków, restauracji... A potem przez las. Pod górkę. I z górki. Wśród zieleni drzew i szarości piaszczystej drogi (i tak poznaczonej śladami kół meleksów - głównego środku transportu w okolicy).
Po drodze bywały i grzyby, i twory jagodopodobne, a przede wszystkim - śmieci. Pozdrawiam turystów tak leniwych, że nie chciało im się ponieść pustej plastikowej butelki przez kilkanaście minut. No dobra. Może z pół godziny. Szybkim krokiem.


Samo morze natomiast... cóż. Zimne, brudne, zaśmiecone, z paskudnymi zgniłozielonymi glonami unoszącymi się tuż przy brzegu, gdy tylko było dość ciepło. A z racji tego, że bezchmurna i bezwietrzna pogoda trwała jakieś dwa dni... Fakt, glony zniknęły. Niemniej jednak kąpałam się wyłącznie pod prysznicem. W "naszym" Bałtyku zanurzyłam się raz po kostki. Wystarczyło mi do końca roku.
Zachowajmy pozory, że niebo było cudnie błękitne. Ale nie dajcie się zwieść. Ten nieco ciemniejszy odcień na horyzoncie (fotka na dole) zwiastował potężną burzę... Ale odkryłam to dopiero wówczas, gdy nawałnica spotkała mnie akurat w połowie drogi... Wierzcie mi - pęd przez puste pole podczas ulewy to żadna atrakcja. Moje policzki zdawały się być pocięte przez zacinające krople, a wodę mogłam wykręcać z dosłownie każdej części garderoby.
Mój niemodny już niesmartfon przeżył. Cud nad Bałtykiem?

Checzchok był także w miejscu, gdzie teoretycznie był most łączący ze sobą dwa brzegi Wisły. W praktyce jednak było to chyba połączenie przeznaczone wyłącznie dla amfibii i dywanów latających. No chyba, że kursował jakiś prom przewożący na drugą stronę zwyczajne pojazdy. I ludzi.
Na lewym brzegu Wisły nie byłam. Wprawdzie niewielka odległość od Gdańska była bardzo kusząca, ale tylko dla mnie. A że ja głosu raczej nie mam, to milczałam i w ciszy dawałam się obwozić po prawobrzeżnych wioskach, gdzie nie było kompletnie nic ciekawego.
Nieco bardziej spostrzegawczy czytelnik może zainteresować się napisem wyrytym na kamieniu (górna część fotki).Ewakuacja Stutthofu...

Sztutowo zasługuje na specjalną uwagę. Niby to  tylko wioska z jedną czy dwoma stajniami i małym parkiem linowym... Kolejny przystanek na drodze kolejki wąskotorowej. Dla tych, których przywieziono nią do tego miasteczka był to ostatni przystanek przed dotarciem na peron "krematorium"

Arbeit mach frei durch Krematorium drei.
( w wolnym przekładzie: wolni stąd wyjdziecie przez krematorium trzecie. To nie moje słowa, ale gdzieś to przeczytałam).

Uwielbiam czytać o kacetach. Czy jestem sadystką? Może troszkę (gdyby niektórzy ludzie wiedzieli, w jaki sposób torturuję ich w myślach, zapewne natychmiast daliby mi spokój. Ale nie wiedzą.). Nie wiem czy to "normalne", czy też niekoniecznie, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Gdy tylko dowiedziałam się, gdzie też zostanę wywieziona na kilka dni, od razu pomyślałam, że to przecież tak niedaleko Stutthofu.
Do muzeum wstęp jest darmowy. To plus, a zarazem pewien mankament...

Patrzę na prycze w części baraku, która miała być szpitalem. Patrzę i widzę  sceny z Pięciu lat kacetu. Łachocze, co? I te badania. Widzę Mengele i jego eksperymenty. Widzę dzieci z Neuengamme. Widzę wykastrowane więźniarki w oświęcimskim puffie. Dopłucne wstrzykiwanie prątków gruźlicy. Widzę tę dziewczynkę z Dymów nad Birkenau... Mamo, śmierć idzie. Miała jakieś piętnaście lat.

Wpadam na słup na środku baraku. Więźniowie wycinali na nim swoje numery. Wtłaczająca się do wnętrza wycieczka z domu seniora wpycha mnie pomiędzy trzypiętrowe łóżka. Błyskają flesze, gwar rozmów niszczy ciszę, w której tylko ciche skrzypienie podłogi przypomina o tym, co tu się działo. Teraz ludzie depczą się i przepychają. Migawki trzaskają bez przerwy. Ktoś rozmawia o niesmacznym obiedzie, kto inny śmieje się z min ludzi, których zdjęcia wywieszono po drugiej stronie baraku.
- Ty, patrz, tam są kible!
I idą. Idą do kibli. Do umywalni.
Nie wiedzą, nie chcą wiedzieć, co działo się w umywalniach w  Gusen. I nie tylko tam. 
Nie wiedzą o mężczyźnie, który skrył się pomiędzy szaletami i przysiadłszy na umierającym koledze pospiesznie chlipał obozową zupę z przegniłej brukwi (bo tam, na sztubie, to ani chwili spokoju nie ma).

- Jaki przystojny chłopiec! - woła jakaś kobieta w wieku poprodukcyjnym.
W czasie, gdy tego przystojnego chłopca zatłuczono bykowcami prawie na śmierć i porzucono w umywalni, by tam się wykrwawił, ona mogła dopiero uczyć się chodzić. A może nawet nie było jej na świecie.

Patrzę na Maxa Pauly'ego. Skądś znam tę twarz. No tak. Proces tych od dzieciaków z Neuengamme. W szkole o tym nie uczą. Bo kogo obchodzi garstka dzieci w obliczu milionów puszczonych z dymem w krematoriach Oświęcimia? A przecież ten lekarz, Trzebiński, przed powieszeniem podał im morfinę. Tak tłumaczył w sądzie. To było dobre. Humanitarne.
Dziecko skaczące po całym baraku i śpiewające głupawe piosenki nie jest dobre. Nie jest humanitarne. Niech wyładowuje energię poza bramą. Na plaży. W parku linowym.
Ale nie tutaj, do cholery!
Kto wpuszcza małe dzieci do byłych obozów koncentracyjncych?!
Kto wpuszcza tam staruszków, którzy niefrasobliwie dyskutują, przepychają się i robią "ładne pamiątkowe zdjęcia" w barakach?!
KTO?!
Zdjęcie pochodzi z grafiki wujcia gugla. Sama nie używałam w Sztutowie aparatu fotograficznego. To tak, jakbym poszła robić zdjęcia na cmentarzu. Tylko takim, gdzie nawet na wpół żywe trupy chodzą w pasiastych łachmanach, dopóki nie zginą.

Znalazłam jedno miejsce, gdzie cisza była absolutna, uroczysta i ciężka do zniesienia.
Rząd flag wisiał w ciemnej sali. Pod nimi stały kamienie pamiątkowe. Wielkie głazy, na których Matka Białoruś zapewniała, że pamięta o swoich dzieciach zamęczonych w Stutthofie. Że Litwa pamięta. Że Polska. Że Holandia.
Co one mogą wiedzieć, te matki? Trzeba wystawić obelisk - bo tak należy. Ale kogo obchodzi los każdego synka, każdej córki, która skończyła życie na stosie całopalnym?
W 2012 roku paliły się już tylko znicze. 
Zapewne wyłącznie dla zasady. No bo tak wypada. Żeby płonęły.

Kacety nie były liryczne i nie powinno się takimi ich czynić. Grzesiuk i Borowski dobrze o tym wiedzieli. To ich relacje najbardziej mnie poruszyły.  Nie same statystyki, nie poetyzowane opisy płatków śniegu rozpływających się na jeszcze ciepłej twarzy czyjejś matki. Czyjejś żony. Czyjejś córki. Doliczy się ją do statystyki. Poda się szacowaną liczbę zmarłych w wyniku ( i tu tabelka): głodu, bicia, nieleczonych chorób, śmiertelnych zastrzyków, zagryzienia przez psy...
A potem powiesi się flagi, zatacha do ciemnej sali kawały granitu ze złotym grawerem. Obsługa muzeum zadba o to, by znicze się paliły.

A ludzie przejdą obojętnie, mrucząc pod nosem, że w barakach za duszno, tu z kolei zimno jakoś... A te kotlety to na pewno stare były, Józiu!
I odjadą kolejką.

I nikt o nas wiedzieć nie będzie. Zakrzyczą nas poeci, adwokaci, filozofowie, księża. Stworzą piękno, dobro i prawdę. Stworzą religię.
U nas, w Auschwitzu

Skoro już jestem w temacie staroci, pozwolę sobie przejść do innych "miejsc historycznych". Oczywiście każdą chwilę skupienia przerywało pojawienie się jakiejś (tu epitet nie do publikacji) wycieczki dzieciaków w wieku charakteryzującym się wybitnie wysokim poziomem hałaśliwości.
Oto zamek. Stał sobie na wzgórzu katedralnym, a tuż obok piętrzyła się bryła jakiegoś sporego przybytku sakralnego (zakładam, że było to katedra). Można było sobie kupić tysionc-pińcset-sto-dziewińcset różnych pamiątek począwszy od figurek, poprzez breloczki, na obrazkach z bursztynem kończąc. Na dziedzińcu tłok, wrzask, przepychanki. Żyć nie umierać. Aż się chce zwiedzać... Po warunkiem, że nie jest się mną.

Miasto, w którym stoją sobie powyższe budowle, szczyci się faktem, że wiele lat temu gościło pewną znamienitą personę.
Kojarzycie tego gościa?

Tuż obok ceglastych zabudowań wzgórza stał jakby nieco nowszy budynek, w którym urządzono muzeum poświęcone temu kolesiowi z pomnika. Jak sądzę - po obejrzeniu zdjęć jasne będzie, kim ten ktoś był.
A zatem - niech zamiast słów przemówią obrazy:




Lubię ciszę. Lubię, gdy jest tak cicho, że brak jakichkolwiek dźwięków sam staje się dźwiękiem cicho brzęczącym w uszach.
W tamtym miejscu nie było tak do końca cicho. Skądś sączyła się cicha muzyka organowa i łagodny śpiew chóralny. Frazy starych, łacińskich psalmów pobrzmiewały w niewielkiej kapliczce. Kolejne muzeum, oczywiście.
Ale nie takie zwykłe.
Aptekarstwo, położnictwo, ziołolecznictwo, anatomia, życie codzienne... Wszystko skondensowane w postaci małych wystaw za szkłem. A mimo to pasjonujące. Wokół stały stare dzieła sztuki sakralnej. Figury. Posągi.
Mogłabym tam zamieszkać, mając za towarzyszy niemych granitowych Chrystusów i kilka kamiennych Marii. I słuchać sobie cichego śpiewu. Zupełnie jakby to stare mury brzmiały pieśniami, które niegdyś w nich wykonywano.
Jedna figura była przerażająca. Psychodeliczna. Jej widok wywoływał u mnie niepokój. A to był tylko kawałek kamienia...
Nie miał twarzy. Nie wiem kim był, ani kto go stworzył, ale jego zatarte miejsce po fizys do dziś prześladuje mnie wieczorami.













Ciąg dalszy relacji prawdopodobnie nastąpi.

2 komentarze:

  1. Odbyłaś taką samą wycieczkę jak ja rok temu z dziadkami i kuzynem. Malbork, Frombork, Krynica Morska. Nieprawdaż?

    Ja będąc Sttuthof również była zadziwiona ludźmi robiącymi sobie zdjęcia na tle pryczy, czy przed krematorium. Stali, szczerząc się głupkowato do obiektywów aparatów, tak naprawdę chyba nie do końca sobie uświadamiając, że znajdują się na terenie, gdzie kiedyś tysiące więźniów walczyło o każdą godzinę przeżycia, pracując nieludzko.
    No cóż. Ludzka bezmyślność podobno nie zna granic.

    Czekam na dalszy ciąg relacji.
    Pozdrawiam!
    http://my-logorrhea.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym poście nie było akurat zdjęć z Krynicy, aczkolwiek faktycznie - byłam tam.

      Weź poprawkę na to, że moje "zwiedzanie" ogranicza się z reguły do obejrzenia czegoś z zewnątrz (na przykład przeszłam się tylko dookoła zamku w Malborku; podobnie miała się sprawa z odwiedzinami we Fromborku).

      Usuń