środa, 24 grudnia 2014

Smells like polibuda

Bo czymże byłby koniec grudnia bez tradycyjnego sernika a'la Checzchok.

niedziela, 21 grudnia 2014

Iskierki

Przyszłam napisać coś bardzo smutnego. Serce mnie boli - fizycznie - i w ogóle jest bardzo źle.
Zostałam nawet zdekonspirowana. Na ławce. To było dziwne i straszne - i już się zbierałam, żeby to opisać.
A potem zobaczyłam szkic posta, stworzony jakoś w październiku.
Co mi tam.
Opublikuję go zamiast tamtej boleśnie aktualnej opowiastki bez puenty.
W ogóle mam sporo niedokończonych wpisów, które kiedyś miały jakieś znaczenie.
Kiedyś. Miały.  Jakieś.  Znaczenie.
Są takie dni, kiedy wszystko kojarzy mi się tylko z bólem.
No ale. Poniżej drobnostki, które kiedyś.  Miały.  Jakieś.  Znaczenie.
__________________
Chujnia z grzybnią narasta dookoła, nic nie jest takie, jakie miało być i czuję, że znowu wpadam w depresję depresji, więc na przekór całemu padołowi łez napiszę pozytywnego posta.
Obserwuję.
Uważnie, choć dyskretnie (no, taką mam w każdym razie nadzieję).
I czasem nawet udaje mi się zobaczyć jakąś drobnostkę, która poprawia mi humor. Taka słodka rodzynka w czarnym budyniu Weltschmerzu*.
***
Sine chmurska straszyły, że zaczną przemakać zanim dotrę do domu. Parasola niet, ofkors, bo noszę go zawsze wtedy, kiedy okazuje się zbędny. Cienki ze mnie jasnowidz.
No więc - przytupuję niecierpliwie, czekając aż ludzik na sygnalizatorze zmieni kolor na zielony.
Przez pasy statecznie przetoczył się ciągnik z przyczepką napchaną darami matki Ziemi. Ze sterty warzyw wypadł mały, brudny, nadgniły kartofel i potoczył się prosto pod moje nogi.
Ciągnie swój do swego, uznałam, podnosząc go i wsadzając do torby.
Może jest  na świecie więcej ludzi chętnych do zaadoptowania kartofla?
***
Piękniejszej dziewczyny w życiu nie widziałam. Nerkę bym sprzedała, żeby tylko móc na nią patrzeć i patrzeć, i patrzeć (tę dziewczynę, nie nerkę. Chociaż w sumie od zawsze interesował mnie wygląd człowieka od środka). Niestety pewnego dnia wyszła z Cyrku i nie mogłam się cieszyć jej obecnością.
Aż tu nagle.
Korek, jak przystało na Węglokopy. Blaszany rzęch stał i rzęził w powolnej agonii.
Słońce chyliło się ku zachodowi, podbarwiając chmurki na pomarańczowo.
Może to nie była ona - może tylko ktoś bardzo podobny... ale to nieważne.
Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty.
Nie na Twerskiej i nie mimozę - ale miała czarny płaszczyk, na którego tle żółty bukiecik był świetnie widoczny.
Podziękujcie jej w moim imieniu.
***
Tak żem czuła, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
I miałam rację, tak dla odmiany.
No ale zanim przyszły żal, smutek, wściekłość i znana mi od wielu miesięcy pustka, na kilka chwil pogrążyłam się w cudownym, różowym baloniku słodkiego niemyślenia.
Jesień w pełni, zachód słońca, lekko pozłocone liście. Chłodek wieczorny i huśtawkowa parabola.
Tak rzadko czuję się szczęśliwa, że każda z tych chwil wyrywa mi się w pamięci jako coś egzotycznego.
Przefarbowane z blondu na  blond loczki spadały mi na twarz. W głowie szumiało od mocniejszego napitku.  Zapętlony Kanon D Dur brzęczał w słuchawkach.
To wcale nie było warte tego wszystkiego, co przyszło potem - ale mimo wszystko było tak cudnie nieprzewidziane. Ten rodzynek wśród Weltschmerzu wypłynął na chwilę, po czym z plumknięciem pogrążył się w mazi.
__________
* kurczaczek, no, bijcie, zabijcie, ale nie pamiętam kogo właśnie sparafrazowałam. Gdzieś w Internetach wyczytałam te słowa i bardzo mi się spodobały.