piątek, 30 grudnia 2016

Gabinet urządzono tak, aby przypominał przytulny pokój - beżowa tapeta, obrazki na ścianach, wygodne krzesła z obiciem, przeszklony regał na książki.
Ludzie o pustym wzroku mają się tutaj poczuć bezpiecznie.
Tak sądzę.

I ja przychodzę regularnie. I siadam. I składam zeznania.
Mówię, mówię i mówię o rzeczach, o których dotąd nie śmiałam nawet myśleć. Mówię o tym, co wtedy czułam. Co czuję teraz.

A im więcej mówię, tym bardziej rozpaczliwie nie wiem jak to się stało, że nadal jestem.

Dożyłam do końca tego pokręconego roku.
Na maksymalnej dawce psychotropów, ale jednak.

Niesłychane.

czwartek, 15 września 2016

Są takie dni

...kiedy pomimo farmako- i psychoterapii mam ochotę wczołgać się pod jakiś kamień i tam umrzeć.

wtorek, 6 września 2016

200% normy

Dwa tygodnie niezmąconego obecnością obywatela W. wypoczynku minęły zdecydowanie zbyt szybko.

Nikt mnie nie wyzywał, nie ośmieszał i nie wytykał moich rozlicznych wad oraz ogólnej nieudolności, niezdarności i niedostosowaniu do życia w jakimkolwiek społeczeństwie.
Nikt nie podkradał moich słodyczy, nie komentował wyczynów kulinarnych i nie opowiadał kocopołów na temat zgubnych skutków braku aktywności fizycznej i potencjalnej otyłości.
Nikt nie darł mordy.

Ale niestety obywatel W. powrócił pełen nowych sił do pastwienia się nad słabszymi od siebie. Chyba zmienię my ksywkę na Stachanow.


czwartek, 1 września 2016

Czarny Pies, odcinek milionowy

  Internetowi mędrkowie uparcie twierdzą, że ruch na świeżym powietrzu i odpowiednia dawka słońca kurują depresję równie dobrze, co magiczne pigułki. Może coś w tym jest - a może nie.

  W każdym razie starałam się korzystać z nielicznych słonecznych dni. Trochę pojeździłam na rowerze, trochę się nawet pokąpałam i trochę przypiekłam. Nigdy nie należałam do antropomorficznych personifikacji afirmacji życia, ale w ciągu kilku ostatnich tygodni moje samopoczucie zrobiło się jakby ciut-ciut lepsze i jakby nieco mniej labilne. (czyli nadal jest chujowo, ale mniej niestabilnie niż wcześniej i rzadziej myślę o samobójstwie). Przede wszystkim łudziłam się, że w końcu miną moje nieuzasadnione niczym ataki lęku panicznego - a ku temu myśleniu miałam całkiem solidne przesłanki.
Do wczoraj.

  To był naprawdę miły dzień. Słońce, plaża, woda o temperaturze od której nie zamarzały nogi. Nie zrobiłam, nie zobaczyłam ani nie powiedziałam niczego, co mogłoby mnie w jakikolwiek sposób zestresować. Krótko mówiąc - wszystko grało.
Aż tu nagle się zepsułam.

  Czemuż, ach, czemuż, mój ty Psie Czarny, musisz tak mię podgryzać znienacka? Kąsasz bez ostrzeżenia, nagle, bez zapowiedzi - a ja taka niegotowa. Kiedyś się przecież zapowiadałeś. Może ostrożnie, z pewną dozą nieśmiałości - ale jednak wyczuwałam, że się zbliżasz. To dziwne, nerwowe napięcie nie było wcale łatwe do zniesienia (nie mówiąc już o świadomości, że lada moment nie będę już w stanie udawać, że jestem normalna), ale przynajmniej wiedziałam, czego się mogę spodziewać.

  Musiałam wpaść w naprawdę obrzydliwe bagno, skoro w końcu się przemogłam i poprosiłam o pomoc. Grzecznie łykam kapsułki, które mają cię unieszkodliwić. Opowiadam na terapii różne rzeczy, bo mam ich naprawdę dużo do opowiedzenia. Czasami nawet udaje mi się nie płakać. Nawet niektóre z moich snów robią się mniej mroczne i męczące. Teoretycznie powinnam już pomalutku wychodzić na prostą. Powiedz mi zatem - jak mam wierzyć, że będzie chociaż trochę lepiej i trochę bardziej stabilnie, skoro po dniu spędzonym na aktywnym wypoczynku, kiedy kładę się spać z myślą, że mam już plan na następny dzień, nagle zdejmuje mnie to stare, paraliżujące przerażenie?

Ogarnij się, Ponuraku.

sobota, 27 sierpnia 2016

Tresura Czarnego Psa

Lub innymi słowy - terapia w pigułce.
Obrazek pochodzi z Chaty Wuja Freda
Jak już kiedyś nigdy nie będę mądra i bogata, to kupię sobie kubek z tym nadrukiem.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Obcy

  Chwil parę zastanawiałam się nad odpowiednią onomatopeją, która oddałaby dźwięk, jaki Juliusz wydał z siebie, gdy tylko zobaczył, kogośmy przywiozły.

  Najpierw zrobił TAAAKIEEE wielkie oczy, napuszył się, zrobił co najmniej o 20% większy, a potem przywitał braciszka czymś w rodzaju syczenia kobry,
Bardzo, bardzo wkurzonej kobry.
Kobry, która nigdy nie słyszała o koncepcie gościnności albo przynajmniej o pokojowym współżyciu.
Tradycyjnie - obrazek bez związku z treścią

  Wiedziałam, oczywiście, że nie będzie łatwo, lekko i przyjemnie. Julek nie widział innego kota od ponad czterech lat, więc spodziewałam się, że wykaże szczere, pełne niezrozumienia zdziwienie na widok Obcego. Obcy natomiast, przytłoczony i przerażony nową sytuacją i niezbyt miłym przyjęciem, pierwszą dobę w nowym domu spędził schowany pod łóżkiem. Przy okazji wymiótł pajęczyny i kłębki kurzu ze wszystkich zakamarków. Dobre, uczynne dziecko.

  Maluch (który jest teraz wielkości przeciętnego dachowca, a ma dopiero pięć miesięcy i co najmniej podwoi swoje obecne rozmiary), od kiedy odważył się wychynąć z kryjówki, toczy nieustanną walkę wewnętrzną pomiędzy wrodzoną ciekawością a strachem związanym ze zmianą lokum. Juliusz natomiast co jakiś czas zagląda do pokoju brata, jakby liczył, że Obcy tylko mu się przyśnił.

  Pertraktacje w sprawie wyboru imienia dla nowej formy kociego życia wciąż trwają, ale obecnie zdecydowanie przeważa opcja "Parys". Juliusz i Parys. Rysiek i Julek. Chłopcy wyglądają na pogodzonych ze swoim losem. Obserwują się uważnie, czasem trochę posyczą na siebie nawzajem, ale to raczej teatrzyk niż faktyczne przygotowania do bitki.


niedziela, 14 sierpnia 2016

Achievement unlocked

Odblokowała mi się nowa emocja - wkurwienie.
Nie złość, nie irytacja - po prostu szczere, chamskie, prostackie wkurwienie.

Chciałabym teatralnie, dramatycznie, najlepiej w zwolnionym tempie i z nadciągającą nawałnicą w tle, wybiec na jakieś łany malowane zbożem rozmaitem, wziąć głęboki oddech i ryknąć co sił w wątłej piersi.

I wszystkim by się zdawało, że to mój ryk wciąż trwa jeszcze, a to echo powtarzałoby coraz ciszej:

...MAĆ, mać, mać, mać, mać...

piątek, 12 sierpnia 2016

Odpowiedź pilnie poszukiwana

  Zaduma głęboka na mnie spłynęła.
Pamiętam starą jak świat (chyba jeszcze sprzed czasów Cyrku; no, może z pierwszej klasy) blognocię, w której pisałam o drobnostkach, które sprawiały mi radość.

  Dzisiaj, podczas terapii, która ma mnie magicznie ozdrowić i wymazać pamięć o różnych chujestwach, co to mi się niezasłużenie przytrafiały, miałam odpowiedzieć na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne (i proste) pytanie: co mnie cieszy, cieszyło albo co chciałabym zrobić li tylko dla własnej przyjemności.

Założyłam, że odpowiedź "chcę umrzeć" nie zostałaby przyjęta z entuzjazmem, zamyśliłam się więc głęboko, szukając czegoś, co teraz zaraz i na ten tychmiast mogłoby wywołać szczery uśmiech na mym krzywym licu.
Gapiłam się tępo w stosy papierzysk zalegających na biurku, ale one zgodnie postanowiły zachować milczenie i nie miały zamiaru odpowiadać za mnie. Pomilczeliśmy sobie przez chwil parę - ja, terapeutka i papierzyska.

  Wprawdzie  włączyła mi się  już zdolność płaczu (akurat dzisiaj, taka jej mać, kiedy postanowiłam w końcu użyć niewodoodpornej maskary!), ale idiotyczne wyrzuty sumienia trzymają się mocno. Moje nieuzasadnione poczucie winy już dawno zeżarło własny ogon i korpus i najwyraźniej przewinęło się na lewą stronę, bo teraz wstydzę się nawet tego, że się wszystkiego boję i wstydzę.

  Wiem, oczywiście, że to jest zupełnie bez sensu i że takie myślenie prowadzi donikąd. Czuję się bezwartościowa i karzę się za to, odbierając sobie po kolei wszystko, co mnie w jakiś sposób cieszyło. A potem czuję się źle właśnie dlatego, że nie potrafię się cieszyć. I apiat' od początku. Oto stworzyłam perpetuum mobile. Tyle, że zamiast ruchu są negatywne emocje, kompleksy, strach, wstyd i poczucie winy.


Każdy się wstydzi być nieszczęśliwym. To tak jak nie odrobić zadania albo mieć pryszcza. Wszyscy, którzy nie są szczęśliwi, czują się winni jak przestępcy.
Mrożek, Tango

czwartek, 11 sierpnia 2016

Czego się nie robi

Nie chciałam robić tego matce. Naprawdę.
I wierzę w jej ckliwe zapewnienia, że mnie kocha i dołoży wszelkich starań żeby mi pomóc. Wiem też, że owe starania pojmujemy tak różnie, jak się tylko da.

Wyciąga mnie z domu, wypycha na słońce, na świeże powietrze, na rower i na spacer. Pokazuje filmiki ze śmiesznymi kotami, opowiada anegdoty, dopytuje i zagaduje.
Staram się odpowiadać, śmiać się z filmików z kotami. Staram się uśmiechać, reagować entuzjazmem na jej usilne starania.


Powyższe obrazki pochodzą z tego samego bloga, co ostatnio - hyperboleandahalf.blogspot.com


I czuję się winna. Niewiele uczuć mi pozostało, więc i tak nie mam wyboru. Czuję się winna, kiedy zapewniam ją przez telefon, że u mnie wszystko dobrze (i odgrywamy tę scenkę, dobrze wiedząc, że nie o samopoczucie tu chodzi, ale o sprawdzenie, czy nic sobie nie zrobiłam).
I kiedy pyta, nad czym tak się zamyśliłam,  i kiedy nie ma na to pytanie dobrej odpowiedzi - do muru zbudowanego z wyrzutów sumienia dokładam kolejną cegiełkę. I jeszcze jedną. I jeszcze.
To groteskowe i absurdalne, ale nic nie potrafię z tym zrobić.

Czarny Pies dobrze o tym wie. Oboje wiemy, że nie mogę tak po prostu się poddać. Takich rzeczy nie robi się matce i kotu.

sobota, 30 lipca 2016

Inhibitor turlania

  Mój mózg robi dziwne rzeczy. Nie są złe - po prostu dziwne.
Pamiętam ten potworny, paraliżujący strach lęk, że zostanę zignorowana. Że usłyszę to, czego usłyszeć nie chciałby żaden chory. Że nikt mi nie pomoże.
Ale nie usłyszałam.
To znaczy - nie zostałam zignorowana.
Dowiedziałam się, że moje dziwaczne objawy są w pewnym sensie normalne - przynajmniej dość typowe dla paskudztwa, z którym się zmagałam od wielu lat, a dopiero kilkanaście miesięcy temu poczułam, że sama nie wygram.
Nie wierzę w cuda, ale muszę przyznać, że jest ciut lepiej. Przynajmniej wreszcie mogę normalnie spać. To jest coś pięknego, zaprawdę powiadam wam, tak po prostu, po ludzku zasnąć i obudzić się rano następnego dnia.
Równie cudownie jest nie odczuwać lęku bez żadnej logicznej dla niego przyczyny. Mieć apetyt. Nie płakać przez całą noc ze strachu, z bezsilności albo z powodu tego, że powodu nie ma.
Nawet nie sądziłam, że miałam jeszcze tyle małych marzeń. Możliwych do spełnienia.

  Przejrzałam stare notki. Te, w których z dziecinną niewinnością rozpisywałam się o przygotowaniach do zakupu kota. O wyborze imienia, hodowli, drapaka, kolorze kuwety i innych drobnostkach, które niespodziewanie nabrały dla mnie wielkiego znaczenia. Codzienne przeglądanie ogłoszeń, doedukowywanie się - rytuały, suspens, rozkosz oczekiwania. Pamiętam, jak naiwnie wierzyłam, że dostanę stypendium i dołożę co nieco do puli przygotowanej na zakup kota i wszelkich niezbędników.
Tak mnie ten rytualny kontredans wciągnął, że niewiele pamiętam z pierwszych chwil Fiodora Julka w nowym domu. Nie pamiętam jak to było mieć kociątko.

  Podobnie było z maturą, której bałam się potwornie, a jeszcze potworniej życia pomaturalnego. Skrobnęłam tylko, że sam egzamin minął szybko i jakoś tak nieadekwatnie. Później wyniki - niezłe, ale nie do końca satysfakcjonujące. Potem fatalny wybór, z którego sama nie wiem dlaczego nie potrafiłam się odpowiednio wcześnie wycofać. Przegrałam na całej linii, nihil novi w sumie, chociaż bardzo długo nie mogłam sobie tego wybaczyć. Samoumartwianie się i najsilniejsza jak dotąd nienawiść do siebie nie są szczególnie pomocne, zwłaszcza w momencie, kiedy trzeba naprawić, co się da i przeć naprzód, bo i tak nie ma innego wyjścia. Oprócz samobójstwa, ale o tym na razie sza, bo przecież nie po to reaktywowałam blogasia, żeby sobie z niego zrobić jakąś parasalę samobójców.
W każdym razie dość długo na zmianę miotałam się w kółko rozpaczliwym pieskiem i  udawałam, że ich bin gesund und ich fuhle mich gut, A że takie błędne koło nie wpływa pozytywnie ani na gesundheit, ani na czucie się gut, to w końcu wszystko pierdolnęło.
A pierdolnięcie musiało być dość srogie, bo nie dość , że matka ma jedyna (a nie chciałam przecież, nadal nie chcę i nie czuję się z tym komfortowo, żeby biedaczka musiała zamartwiać się, czy ja aby nie mam głupich pomysłów) przejęła się nim bardziej niż ja sama, to nawet obywatel W chwilowo przystopował, chociaż w nim to nigdy nie wie, och, nie wie się, co mu do chorej łepetyny strzeli.
- No i tak się turlam, bo w sumie - jakie mam wyjście?
O ile mnie lekko nadwyrężona pamięć nie myli, mniej więcej takiej odpowiedzi udzieliłam na pytanie, czy ja aby nie mam zamiaru mieć głupich pomysłów, zadane podczas pamiętnego nocnego przesłuchania.
Inne wyjście, rzecz jasna, samo się nie pojawi i sama muszę je znaleźć. Ale na razie powoli, pomalutku, krok do przodu i dwa do tyłu, uczę się swoich reakcji na bodźce.

  Bo ja w sumie o tych reakcjach i o mózgu mym ostrożnie przestawianym w inny tryb pracy chciałam noteczkę strzelić. tak ze cztery akapity temu.
Także tego - mój mózg robi dziwne rzeczy. Na przykład coraz rzadziej przełącza się w tryb alarmowy i łaskawie nie maltretuje mnie randomowymi wspomnieniami opatrzonymi notką "aleś to spierdoliła, niemoto". Ręce już  prawie mi się nie trzęsą i serce pracuje jakby bardziej miarowo. Ciśnienie nadal bawi się w kangura, ale może i ono się unormuje. Zbuntowana zastawka sama z siebie się nie naprawi, wiadomo, ale za pół roku się zobaczy, czy jej bunt młodzieńczy aby nie przeszedł w całkowity strajk. Poranny prysznic przestał być wspaniałym osiągnięciem wymagającym wielkiego wysiłku i odpowiedniego układu geopolitycznego oraz rozlicznych ostrożnych mediacji z mózgiem. To niesłychane, i poniekąd straszne, jak bardzo zmyślone choroby mogą upośledzić codzienne funkcjonowanie.
Krótko mówiąc - w kwestiach fizjologicznych mogę sobie, po raz pierwszy od, well, zawsze, pozwolić na bardzo ostrożny umiarkowany optymizm. Moja sfatygowana psyche ma się jednakże znacznie gorzej i naprawienie jej (a raczej przywrócenie funkcjonalności w takim stopniu, żebym mogła w miarę normalnie żyć) zajmie znacznie więcej czasu, poświęceń, wspominania (i werbalizowania - stąd też ta blogaskowa pisanina), wypominania, potknięć, zagubień, wątpliwości i mnóstwo innych tym podobnych et ceterów.

czwartek, 28 lipca 2016

Rzycie jak nobelon, ciąg dalszy nastąpił

  Na oddział przyjechałam z fasonem, wenflonem i na wózku - za to bez najbledszego pojęcia, co się dookoła wyprawia.
Starałam się być dzielnym i miłym kartoflem. Nie zawracałam nikomu gitary, nie nadużywałam niczyjej cierpliwości i uprzejmie kłamałam jak najęta, że oczywiście, wszystko w porządku. Tak, czuję się dobrze, dziękuję za troskę. Dzień dobry.
 I a nuż by mi uwierzyli, ale - zepsułam się.
Jak zwykle - nagle i niespodziewanie. Podczas pytania o leki.


- Wiem, że to prawie jak przesłuchanie, ale naprawdę muszę wiedzieć, co się dzieje.
  I jakże w tej pustej sali, w szpitalnej nocy wypełnionej chrapaniem i szuraniem pantofli, przed zupełnie obcą osobą, opowiedzieć pokrótce skąd się tam wzięłam? Jak upakować prawie dwadzieścia lat w niecałych dwóch godzinach?
Nie miałam wyjścia - więc mówiłam.
O obywatelu W, o krwi na śniegu, o ucieczce i powrocie, o proroctwie, które się spełnia, i o strachu przed wszystkim. O milczeniu, o nauce, o wyzwiskach i poniżaniu, o tym, o poczuciu, że to niemożliwe, zbyt głupie i nierealne, że to się nie dzieje naprawdę, że to jakiś żart, ukryta kamera, cokolwiek.
I o tym, że to nie był żart, ukryta kamera, że to się działo wszystko naprawdę.
- Ale coś musiało się chyba stać, coś dużego, że zdecydowałaś się szukać pomocy, prawda?
- Właściwie to nic się nie stało. Chociaż w sumie... Chyba po prostu nie mam już siły, żeby udawać.

  To była tylko część prawdy. Bo przecież od co najmniej kilku miesięcy nie byłam w stanie podklejać sobie kącików ust, śmiać się i udawać, że wcale, ale to wcale nie wolałabym być teraz gdzieś indziej. Gdziekolwiek. Nigdzie.
Zebrawszy wywiad, życzyła mi dobrej nocy.
W pewnym sensie to nawet całkiem zabawne.


  Zlecono mi milion dziwnych badań, utoczono mnóstwo krwi, założono stylowe urządzenie niepokojąco podobne do pasu Szahida, budzono o nieludzkich porach na pomiar ciśnienia, podawano tabletki do połknięcia i takie, które się trzyma pod językiem. Dowiedziałam się, jakie wymiary mają moje nerki (dobrze wiedzieć, że mam co sprzedać), że mam trzustkę i śledzionę (zdrowe), że nie mam cukrzycy, a moja tarczyca ma się dobrze i działa tak, jak powinna, za to z nieznanego rodzajowi ludzkiego powodu łączna ilość cholesterolu w mojej krwi przekracza wszelkie normy (przynajmniej nie musiałam odpowiadać na pytanie, czy ja aby przypadkiem nie cierpię na anoreksję).

  Ciśnienie radośnie wzrastało i opadało -  jedno wciąż za wysokie, drugie wciąż nieadekwatnie niskie. Stężenie złowróżbnego cosia we krwi uległo znacznemu zmniejszeniu, a moja nieszczęsna pikawa prawdopodobnie weszła w okres buntu, bo nijak nie chciała się uspokoić. I tak się bujałam bez jednoznacznej diagnozy, obserwując szpitalną codzienność, aż w końcu nadejszła Ujowa Zmiana. A było to mniej więcej tak:

- Czyli mówi pani, że nie miała nigdy echa serca? Wady wrodzone? Zapalenia wsierdzia? Kiła? Miażdżyca?
Uprzejmie zeznałam, że nie (znaczy, nie wiedziałam nic o wadach, zapaleniach, kiłach i innych etceterach, a tak ogólnie, to chcę już do domu, a pani ordynator zaordynowała, że mnie wypuści pod warunkiem, że nie będę się tak denerwować wszystkim i grzecznie pójdę do terapeuty opowiadać o chujowiźnie mojej nędznej egzystencji).
- Hmm.
I tu strach blady padł na mię, albowiem miałam okazję przekonać się, że przedłużające się badania nie są szczególnie dobrym omenem, a to "hmm", to już w ogóle gorsze jest niż Ponurak.

Przeszło mi nawet przez myśl, że oto właśnie dokonuje się przełomowe odkrycie w kardiologii, że skoro już przebolałam utratę szansy na zrobienie kariery jako najmłodszy zawałowiec, to chociaż na pocieszenie zostanę gwiazdą jakiegoś programu bazującego na opisywaniu dziwnych przypadków medycznych, bo chyba nie codziennie widuje się ludzi, którzy zamiast serca mają zgniłego kartofla, nie?
Ale nie będzie siupryzy na zakończenie. Otóż te szmery-bajery spowodowała zbuntowana zastawka, co to zastrajkowała i postanowiła się nie domykać, bo po cóż miałaby, nieprawdaż, właściwie pracować. Dlaczego akurat ona (i dlaczego akurat u mnie) - tego nie wie nikt.

  Intryga została rozwiązana, ja dostałam wyniki badań, aligancki wypis z diagnozą, że jestem pojebana i od tego pojebania pojebało mi się też serce (albo na odwrót), więc jeśli znowu mię ktoś w internetach napisze, że uległam modzie na chwalenie się zmyślonymi chorobami, to mu mogę, na ten przykład, pokazać, że o tu, tu, baranie, mam wołami napisane, że jestem  pojebana, certyfikat na to mam i kocich rzygów już sprzątać nie mogę, przykro mię bardzo, ale takie życie, a od sprzątania rzygów kocich to się, nieprawdaż, w ogóle te wszystkie zastawki psują*.
*taka jest wersja dla matki mej jedynej. Obawiam się jednakowoż, że matka ma śmie nie dowierzać w związek sprzątania kocich rzygów z rozwojem wad serca u osoby sprzątającej. Te kocie rzygi znaczy.

  Dostałam też zalecenia nieujęte w wypisie i reszcie dokumentacji. Zalecenia te są równie proste, co i niewykonalne (proszę mi je zaordynować dziesięć lat temu):
- Dziecko kochane, nie możesz się aż tak denerwować! Nie przez niego, on, nikt, nie jest tego wart! Jesteś mądra; wiesz dobrze, że trzeba być twardym, bo inaczej ludzie cię zniszczą.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Rzycie jak nobelon

- Nie można tak wszystkiego w sobie kisić. - pouczyła mnie współleżąca - Taka z pani mądra dziewczyna, a tak się nie odzywa w ogóle. Trzeba mówić, wygadać się, poklachać o głupotach, to się od razu człowiekowi lepiej robi. Nie wolno się tak przejmować, bo zdrowia szkoda.


A że mówienie nie idzie mi najlepiej (pierdolona niemowa ze mnie, jak to ktoś kiedyś trafnie ujął), to chociaż blogaska reaktywuję, żeby popisać o swoich fascynujących przygodach.

 Pogoda była bardzo holyłódzka - lunęło jak z cebra i grom huknął, gdy powiedziałam matce mej rodzicielce, że dłużej już nie wyczymię.
 O skompletowanym kilka miesięcy wcześniej zestawie małego samobójcy nie wspomniałam.
 I wiem, że dopóki mieszkam z obywatelem W i jestem zależna od jego humoru, to lepiej nie będzie. 
 I wiem, że obiecałam terapeutce, że zgłoszę jego obrzydliwe wybryki do odpowiednich organów. 
 I wiem, że żadna ilość psychotropów nie zlikwiduje moich problemów, dopóki nie pozwolę sobie pomóc.
 I wiem też, że na nic mi się zda wtórny wychwyt serotoniny i noradrenaliny, jeśli nie nauczę się opowiadać o swoich uczuciach. Szczerze i bez ciągłego strachu.
(i bez oszukiwania podczas testów).
 Paraliżują mnie wyrzuty sumienia. Jak dotąd wszystko toczy się tak, jak to przepowiedział obywatel W - jestem nieudacznikiem. To jedyna po nim scheda. No i krzywy ryj. I niepanowanie nad emocjami.


 Znalezienie enefzetowskiego psychiatry, który nie specjalizuje się ani w alkoholizmie, ani w wypisywaniu zwolnień, to nie jest taka prosta sprawa. Niemniej jednak dożyłam jakoś do pierwszej konsultacji i nie uciekłam nawet sprzed drzwi.
Lekarka wystawiła dwie recepty, jedno skierowanie i kazała się zgłosić za miesiąc, no chyba, że coś będzie nie teges, to wtedy jak najszybciej.
I choć wreszcie mogę w miarę normalnie jeść, a niewielkie białe tabletki usypiają mnie z niemal stuprocentową skutecznością, to nawet nocą odczuwam nieprzytomny wstyd, że jestem ofiarą losu.

Choćbym bardzo, bardzo tego pragnęła, nie mogę sobie teraz tak po prostu wpełznąć pod kamień i zdechnąć - ot choćby przez wzgląd na matkę mą jedyną.
Kiedy zatem minęła początkowa senność (coś pięknego, nota bene, tak po prostu przyłożyć głowę do podusi i zasnąć), wybrałam się do lekarza POZ, jako mi nakazano.

 Lekarz POZ zmierzył mi ciśnienie, potem zmierzył je raz jeszcze, potem mnie osłuchał, a potem kazał popylać na izbę przyjęć, albowiem pojebało mi się nie tylko w główce, ale i w serduszku takoż.
Nie byłam zachwycona, bo szpitale  napawają mnie od zawsze niemożebnym przerażeniem, a wizja nieszczególnie delikatnego wpychania kaniuli w moje cienkie jak sik węża żyłki sprawiała zawsze, że odnóża mię miękły.

 Doturlałam się zatem grzecznie do ćpitala, gdzie równie grzecznie wyjaśniłam kim jestem i po co przyszłam. Najpierw milion razy mierzono mi ciśnienie i robiono ekagie, potem milion razy spowiadałam się z historii hospitalizacji, chorób, używek, uzależnień i innych takich tamów.

 Przy czym należy mieć na uwadze, że po każdym pomiarze oczy ichniejszej pani doktor robiły się coraz większe i coraz bardziej okrągłe.

 No jak nic wzięli mnie za szurniętą hipochondryczkę, myślałam sobie, co to prawym obywatelom dupę zawraca, podczas gdy powinni się oni zajmować panem żulem przywiezionym tyle co przez dzielnych ratowników albo na przykład panem sportowcem, co to umarł na śmierć z powodu braku znieczulenia przy zakładaniu wkłucia.
Takiego mię, pszę państwa, zapodali wenflona, prosto w żyłę (i nawet naklejki "Dzielny Pacjent" nie dostałam)

 Ale i pan żul, i pan sportowiec, i inni goście izby przyjęć zostali w końcu wysłani do domu, a ja nadal leżałam z całym mnóstwem kabelków poprzyklejanych do klatki piersiowej, zastanawiając się, co jest grane.
 A grane było z grubsza to, że w mojej krwi pojawiło się coś, czego tam raczej być nie powinno, a jeśli się już pojawia, to raczej nie jest szczególnie dobry omen. Że już o wyjebanym w kosmos ciśnieniu nie wspomnę.

 I tak oto, jakby się nad tym zastanowić, to nawet całkiem zabawne, zamiast do domu, trafiłam na oddział - i to bynajmniej nie do psychiatryka, ale na niewinną internę, gdzie od pozostałych pacjentów różniło mnie zasadniczo wszystko.


poniedziałek, 13 czerwca 2016

Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu 

po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę 

idź wyprostowany wśród tych co na kolanach 
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch 

ocalałeś nie po to aby żyć 
masz mało czasu trzeba dać świadectwo 

bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny 
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy 

a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze 
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych 

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda 
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają 
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę 
a kornik napisze twój uładzony życiorys 

i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy 
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie 

strzeź się jednak dumy niepotrzebnej 
oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz 
powtarzaj: zostałem powołany - czyż nie było lepszych 

strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne 
ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy 
światło na murze splendor nieba 
one nie potrzebują twego ciepłego oddechu 
są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy 

czuwaj - kiedy światło na górach daje znak - wstań i idź 
dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę 

powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy 
bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz 
powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem 
jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku 

a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką 
chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku 

idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek 
do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda 
obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów 

Bądź wierny Idź
(Herbert)

sobota, 4 czerwca 2016

Obscurity is painful to the mind,... isn't it?

   Bodaj nigdy nie czułam się tak rozpaczliwie, bezdennie głupia jak w tych mrocznych miesiącach po opuszczeniu zamku Farquada.
I nie chodzi tu tylko o zwykłą depresję, mojego Czarnego Psa, przed którym nawet Ponurak ucieka z podkulonym ogonem - mam na myśli przytłaczające poczucie zmarnowania czasu.
Straciłam rozum i godność człowieka, a w dodatku uwsteczniłam się na poziomie lingwistycznym i -przede wszystkim - intelektualnym, że się tak egzaltowanie wyrażę.

  Wprawdzie nadal nie wiem (i prędko się nie dowiem), które myśli są naprawdę moje, a które podsuwa mi Czarny Pies, ale z pewnością w tamtym straszliwym okresie (a może nie powinnam używać czasu przeszłego?) skumulowały się moje niewesołe przemyślenia dotyczące sensu uczenia się.
Bo tak właściwie - to była jedyna rzecz, w której byłam w miarę dobra. Nie jakaś wybitna, ale jednak - nie czułam się gorsza. Lubiłam pisać sprawdziany na 105%, nawet jeśli jedyne, co mogłam usłyszeć, to nieśmiertelne jakimcudemmamteocenyskorojestemtakaprzyjebana.
No.
Jestem przyjebana, niedojebana, zjebana, etc, etc.
Wiem.

  Skoro i tak odbiegłam od meritum, muszę przyznać, że podczas chmurnego i durnego czasu spędzonego na polibudzie, zainteresowałam się chemią i to na tyle, że nawet ją jebłam w tym roku, choć pewnie z dość miernym skutkiem. Mówiąc prościej - odkryłam coś, co mnie interesuje, co sprawia mi przyjemność i nie kosztuje aż tak wiele. Od tamtego czasu, o ile Czarny Pies pozwala, strącam, krystalizuję, utleniam, redukuję i zapisuję, zapisuję, zapisuję wszystkie wyniki, obserwacje, wnioski, w moim zeszyciku z konikiem.

   No więc ciemność, ciemność, głupota, cytat (parafraza właściwie), który wklepałam w pole "tytuł posta".
Czarny Pies lubuje się w szeptaniu mi do ucha, że wszystko co robię i robiłam nie ma żadnego sensu. Deprecjonuje moje zainteresowania, wyśmiewa chęć zdobywania wiedzy. Jego utylitaryzm zaczął udzielać się i mnie - no bo co mi po umiejętności liczenia wyznacznika macierzy złożonej z całek oznaczonych, skoro moje zdolności społeczne są mniejsze niż u przeciętnego pantofelka? Potrafię wyrecytować i rozrysować Model Standardowy, ale przeraża mnie wykonanie banalnego telefonu.
W dodatku jestem i byłam ofiarą losu, z której można drwić, lecząc tym samym własne kompleksy (szokujący nius, moje drogie, wysiłek związany z wytykaniem mojej wagi w żaden sposób nie wpłynie na szybkość spalania waszej tkanki tłuszczowej ;) ).

   I co mam robić, jak żyć, skoro mimo wszystko czytanie tych wszystkich "głupot" i tracenie czasu na "zapychanie sobie głowy jakimiś bezużytecznymi pierdołami" sprawia mi  przyjemność?
Czemu jedne zainteresowania/hobby/pasje mają być gorsze od innych?

  Pewnie  mogłabym ciągnąć ten wywód jeszcze długo, długo, ale zakończę słowami, które niedawno przeczytałam, i które zainspirowały mnie do popełnienia tego wpisu:

Jeżeli brak wiedzy jest cierpieniem, to wiedza powinna być przyjemnością. I tak jest rzeczywiście. Tych, co wiedzą, nie trzeba przekonywać, bo wiedzą; a tych, co żyją w nieustannej ciemności, i tak nic nie przekona.
Jak być uczonym, M. Heller

środa, 1 czerwca 2016

To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi


Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.

I półprzytomny wstyd, że ona tak się trudzi,
to, co tłumione czyniąc podwójnie tłumionym
przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:

ile więc było wcześniej nocy, gdy nie zwrócił
uwagi - gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin
gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi

negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił
do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:
"Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził"?

Na wyciągnięcie ręki - ci dotkliwie drudzy,
niedotykalnie drodzy ze swoim "Śpij, pomiń
snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi".

I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: "Zapomnij.
Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził,
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi."

Stanisław Barańczak
("Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził")

Znowu wiersz.
Znowu Barańczak.

Przeszła mi już dawno Dostojewszczyzna, przeszła Poświatowszczyzna i (w sensie lirycznym, że to tak ujmę) nawet Pawlikowskojasnorzewszczyzna.
Pamiętam nadal, oczywiście, pamiętam żywo i boleśnie, pamiętam i pamiętam, pamięć moją po stokroć przeklinam, lecz pamiętam wciąż, wbrew sobie, uparcie, nie dostąpiwszy nadal błogosławieństwa zapomnienia
Przeżywam w chujnasób przedemigracyjną Tuwimowszczyznę i płaczę nad tą poemigracyjną. Nade wszystko zaś - odczuwam Barańczaka silniej i intymniej niż kiedykolwiek wcześniej.

piątek, 27 maja 2016

Tekst do wygrawerowania na nierdzewnej bransoletce, noszonej stale na przegubie na wypadek nagłego zaniku pamięci

Jeżeli coś cię boli:
- dobra wiadomość: żyjesz.
- zła wiadomość: ten ból czujesz wyłącznie ty.

To wszystko dookoła,
co cię szczelnie otacza
nie czując twego bólu,
jest to tak zwany świat.
Ubawi cię, że jest on realny i jedyny,
a lepszego nie będzie przynajmniej póki żyjesz.

Gdy już skończysz się śmiać,
odrzuć logiczny wniosek,
że taki świat być musi
przywidzeniem lub snem. Traktuj go całkiem serio,
jak on przed chwilą ciebie -

dokonując wyboru
specjalnej ciężarówki, By w określonym miejscu
i ułamku sekundy
potrąciła cię, kiedy
przechodziłeś przez jezdnię.

(Stanisław Barańczak)

Świat nie wybrał mi ciężarówki, która mogłaby mnie litościwie rozjechać,
Nie wypada mi rozjeżdżać się samodzielnie - czyli muszę się jeszcze pomęczyć.
Przynajmniej mam Barańczaka.

piątek, 1 kwietnia 2016

Cu(OH)2

Wracałam z mojej zombiaszczej wyprawy spod znaku ich bin gesund und ich fuhle mich gut. Zaszłam do nowootwartego sklepu, kupiłam glukozę, uzupełniłam zapas wody destylowanej i, tocząc się niespiesznie w górę ulicy, planowałam w zniewolonej przez zmyśloną chorobę głowie, jakież to piękne reakcje zajdą w mych probóweczkach.
To nie był jakiś bardzo zły dzień. Nie płakałam, nie zataczałam się, nie odczuwałam nawet bezbrzeżnej paniki bez powodu.
Aż tu wtem!
Było ich dwóch; głupi i głupszy; grubszy i chudszy; gadający i tylko śmiejący się głupkowato; skurwysynki dwa. Nawet ten grubszy swoim pustym łbem mógł mi sięgać co najwyżej do ramion.
Co ich skłoniło do zaczepiania osoby jakieś dwa razy od nich starszej?
Nie wiem.
Czemu wybrali akurat mnie?
Nie wiem.
Co mam w swoim nędznym jestestwie, że tego typu skurwiałe stworzonka zawsze wybierają na ofiarę akurat mnie, nawet jeśli widzą mnie po raz pierwszy i ostatni?
Nie wiem.
A zatem, jako rzekłam, wracałam z mojej zombiaszczej wyprawy spod znaku etc. i droga moja krzyżowa codzienna skrzyżowała się z ich drogą powrotną z podstawówki.
Estetom młodym, przyszłości tego kraju, dzieciątkom złotym, strasznie się nie spodobała moja czapka, a rozczarowanie głębokie mym modowym faux pass postanowili wyrazić natychmiast i dosadnie.
Wyrwali mnie z zamyślenia i zanim mój mózg rozpoznał sytuację zagrożenia, obejrzałam się za siebie, ażeby upewnić się, że faktycznie ktoś za mną idzie.
Podówczas gruby, jako głowa duetu krytyków, wyszczerzył kły i tonem, który jako ofiara losu znam aż zbyt dobrze i pamiętam doskonale, przywitał mnie szczerym, grzecznym, polskim dziędobry, co to go pewnie nauczyli w szkole, że z szacunkiem do starszych i w ogóle.
Odruch warunkowy zadziałał jako dziadzia Pawłow przykazał, więc dreptałam dalej, udając, że nie słyszę.W tym czasie znów przybyły, rozwiewne postacie, które ogarniał ongiś mglisty wzrok i tym razem znów rozpoznać mi się dały, a serce me doznało przyspieszenia od zera do pierwszej prędkości kosmicznej i całą sobą chciałabym, żeby mnie nagle wyjebało w kosmos.
A że jestem w stanie ogólnym bardzo złym i nawet jak jest dobrze, to i tak jest niedobrze, toteż wszystko może mnie wyprowadzić z równowagi, co, obawiam się, może się skończyć wiadomojak,
Po raz pierwszy sprzeciwiłam się wówczas prawom przyrody i głosem niskim a złowrogim nawarczałam na napastników, że raczej nie bardzo.
Może to był błąd, A może nie.
W każdym razie zachęciło ich tylko do dalszego zakłócania mojego lebensraumu swoimi powłokami zewnętrznymi i swoimi przemyśleniami na temat tego, czy dzień ów był dobry, czy raczej nie bardzo, a jeśli to drugie, to dlaczego.
Grubszy był w swoim żywiole. Widziałam takich jak on zbyt wiele razy, żeby nie zauważyć pewnej schematyczności ich zachowań. Znajdą takie pasożyty ofiarę, wyczują jej słabość i hajże, na nią; wyrzygują cały debilizm, chamstwo i okrucieństwo, jakie akurat mają w zanadrzu. Dumni są przy tym i rozbawieni, bo oto dźgane patykiem gówno okazało się żyć i czuć, a przecież co to za przyjemność dźganie czegoś, co nie żyje i nie czuje.
I pewnie skończyłoby się tak, że szliby za mną aż pod sam dom, pewnie z trudem udałoby mi się drżącymi rękami otworzyć drzwi, pewnie, zamknąwszy je już za sobą, osunęłabym się znowu na zimne płytki przedpokoju, pewnie, wyjąc jak postrzelone niegroźnie, a boleśnie zwierzątko, zrobiłabym sobie kuku, żeby jakoś to odreagować, żeby ukarać się za to, że nadal nie potrafię nic zrobić. Znów straciłabym sporo włosów i apetyt na kilka dni. Może, działając w szale, spróbowałabym jednak...
Spragniony świeżej krwi grubszy kombinował jak mógł w ramach swojego ograniczonego rozumku, gdzie wsadzić patyk, żeby ofiara zrobiła coś fajnego. Próbował oczywiście argumentum ad brzydotum, próbował zmieniać rodzaj męski na żeńskim, pytając przy tym słodko, kim jestem.
Aż tu wtem!
Spośród dziesiątek obelg, zniewag i wyzwisk, które słyszałam  na różnych etapach edukacji oraz (a może zwłaszcza?) ze strony obywatela W, czyli człowieka, który mnie spłodził, jest jedno określenie, które stanowiło zawsze zniewagę absolutną. I nie była to "kompletna idiotka", "niedorozwój" ani "dupa wołowa", tak lubiane przez Adolfa, nie była to nawet "kaleka", "przyjeb" i bodaj ukochane powiedzonko W, czyli "Skąd ty, kurwa, masz te wszystkie oceny, skoro jesteś taka przyjebana?!", ale zwykła, prosta zmiana rodzaju na nijaki. Również twór W (w odniesieniu do mnie i do matki; sama nie wiem, o której z nas częściej tak mówił), ale i wiele razy używany przez ludzi w gimnazjum, czasem ludzi obcych, a i kilka razy w Cyrku się zdarzyło.
"to".
Albo "toto".

/tutaj następuje przerwa w pisaniu, albowiem Checzchok dotarł do chwilowych granic wytrzymałości na wspomnienia i musiał zostać człowiekiem burito, żeby sobie znowu nie zrobić krzywdy/


Nic się z "tym"równać nie może.

Być może dlatego swoją zmyśloną chorobę nazywałam również "to".
No więc grubszy zawołał ofiarę, używając rodzaju nijakiego. Co dokładnie powiedział, tego nie pamiętam, albowiem zamieniłam się w Hulka.
I tym oto sposobem po raz drugi tamtego dnia złamałam odwieczne prawa przyrody, gdzie jesz albo jedzą ciebie etc,.
Przekonana jestem, że gdybym w podobny sposób zareagowała wiele lat temu, gimnazjalni śmieszkowie łamane na dręczyciele słabszych w szoku pospadali by z krzeseł i znaleźliby nowe hobby, niezawierające świecenia komuś w oczy i zakładania się, kiedy ta osoba mrugnie i czy w ogóle mrugnie.
Nie wiem jakim cudem, wydobyłam z siebie najbardziej przerażający, gardłowy ryk, zawierający głownie wariacje na temat "pierdolenia" ze wszelkimi możliwymi przedrostkami i w każdej możliwej odmianie.
Sama siebie bym się wystraszyła i spierdoliła jak najdalej, zgodnie z uprzejmą, acz stanowczą mą radą, nie chcąc zostać zapierdolona albo przynajmniej bym się odpierdoliła i przemyślała swoje postępowanie, bo nie wypada być tak popierdolonym.
Takie klimaty ogólnie, znaczy się.
Ewolucja robi jednak swoje i tak jak wielu podobnych  do mnie popełniło samobójstwa, tak i obecni dręczyciele stali się bardziej odporni na wszystko poza miotaczami ognia.
Tutaj pewności nie mam, ale gdyby akurat taki miotacz mi się w torebce zawieruszył, to z pewnością sprawdziłabym tę hipotezę.
Ale, jako rzekłam, ewolucja swoje, a brak miotacza swoje, więc głupi i głupszy; grubszy i chudszy; gadający i tylko śmiejący się głupkowato; skurwysynki dwa dość szybko otrząsnęli się z krótkotrwałego szoku, wymienili zdumione spojrzenia, zgodnie stwierdzili, że jestem pojebana

i mieli rację, bo jestem, ale chyba jednak nie sama z siebie, tylko na skutek ciągłych społecznych sugestii


i potem na tym właśnie wniosku skupili swoją dalszą aktywność. Grubszy dalej wykrzykiwał jakieś idiotyzmy, ale nie słyszałam ich zbyt dobrze, albowiem oboje trzymali bezpieczny dystans jakichś dwudziestu metrów.

A potem, kiedy już udało mi się otworzyć drzwi, weszłam do pustego mieszkania, osunęłam się na zimne kafelki i, wyjąc jak postrzelone zwierzątko, leżałam tak sobie w pozycji płodowej, aż po jakichś dwóch wiecznościach, przybyła matka i zapytała o co mi tym razem chodzi.

Kiedym się jeszcze intensywniej udzielała w różnych internetowych społecznościach (fora, znaczy się, blogasie, aski, tamblery i tym podobne), nieraz czytałam wydmuszkowe wypowiedzi w rodzaju "przemoc zawsze jest zła, ale często znęcanie się psychiczne prowadzi do trwalszych skutków i w dodatku wywołuje w ofierze wstyd i poczucie winy".
Ładnie brzmi, mądrze brzmi jest to prawda, sama prawda i tylko prawda.
Jednakowoż.
Zastanówcie się teraz, wy wszyscy, którzy tego nie przeczytacie, czy koledze ze złamaną nogą powiecie, żeby ją odzłamał. Czy koleżankę, którą dotkliwie pogryzł pies i ona teraz boi się do nich zbliżać, będziecie wyśmiewać i żartować z jej reakcji na widok psa, a potem zmusicie, żeby poszła na wystawę, bo przecież to tylko pies a ona przesadza. Czy osobie, która przez całe dzieciństwo słyszała, że jest nieudacznikiem i kaleką, więc nienawidzi się najbardziej na  świecie, a określenia "poczucie własnej wartości" szuka w słowniku wyrazów obcych, powiecie "uwierz w siebie". Czy poradzicie koledze, który musiał odciągać pijanego ojca od równie pijanej matki, kiedy ten ją dusił, żeby nie reagował histerycznie na widok pijanych ludzi i najlepiej się wyluzował i walnął kielicha. Czy będąc matką, kiedy zauważycie, że dziecko wymiotuje, rzyga jak kot z kłaczkiem, na myśl o pójściu do szkoły, powiecie, żeby nie przesadzało. Czy będziecie ciągle wypominać koleżance, która boi się wszystkiego i wszystkich, że się boi wszystkiego i wszystkich, wiedząc, że ten strach ma jakąś przyczynę. Czy powiecie jej "nie przesadzaj, zapomnij, będzie dobrze, chuj ci w dupę". Czy wiecie, co czuje wasz kolega, który teraz rozmawia o pogodzie, a poprzedniego dnia wpatrywał się tępo w sznur z zawiązaną już odpowiednią pętlą, zastanawiając się, czy może jednak?

Na drzwiach gabinetów szkolnych pedagogów wiszą plakaty z hasłami w rodzaju "bite dzieci widzą świat inaczej". Ale nie tylko one.
Dzieci, które są gównami, które się szturcha patykiem dla zabawy, też widzą świat inaczej. Dzieci, którym nikt nigdy nie uwierzyłby, że w ich domu, za zamkniętymi drzwiami rozgrywa się festiwal gnębienia i znęcania, a one przecież są takie grzeczne, takie mądre, takie zdolne, więc z pewnością nikt nimi nie rzuca jak szmacianą lalką, bo akurat zawiesił się komputer, a one płaczą ze strachu, też widzą świat inaczej.  Dzieci, które żyją w ciągłym strachu przed czymś, a potem już z rozpędu, przed niczym, też widzą świat inaczej, Dzieci, które nie potrafią wymazać z pamięci obrazka, na którym pater familias, siedząc okrakiem na mater, bije ją miarowo raz w jeden policzek, raz w drugi, a one nie mogą zrobić nic, bo swoich się nie aresztuje, i ten obrazek budzi je czasem w nocy, też widzą świat inaczej.
I te dzieci mogą mieć lat pięć, dziesięć, piętnaście albo dwadzieścia pięć. I mają ślady, blizny, chociaż ich często nie widać.  Niektóre mówią, tłumaczą, że nie chcą, że się boją, że mają pewne trudności wynikające z. Niektóre nie zająknęły się nigdy na temat tych obrazów, na temat alkoholu, przemocy, znęcania, strachu, swoich myśli i planów na przyszłość.
Milczą, bo się wstydzą, bo to bardzo trudne tematy, bo się boją, bo to brzmi niewiarygodnie, bo, bo, bo.
Zachowują się zupełnie normalnie, dopóki wystarczy im sił. Niektórym wystarcza na całe życie. Czasem to życie trwa kilkanaście lat.
Niektóre psują się wcześniej, bo trudno im się działa jako dorosłym.
W tym świecie, co to go widzą inaczej.

sobota, 19 marca 2016

Wiosna

Jest jeszcze ciemnawo, ale nie mogę sobie wmówić, że wcale nie męczę się tak długo z zasypianiem.
Ptaki śpiewają.

wtorek, 8 marca 2016

hepi

Dostałam kwiatki.
I pierścionek.


I przypadkiem odkryłam
że zamiast radości czuję wyrzuty sumienia.
Najlepsza miejscówa w całym Krakowie - parapet w pokoju hotelowym na Kazimierzu






środa, 10 lutego 2016

A tak se napiszę pościka

Nienawidzę Walentynek.
Nie od zawsze, bo przez wiele lat święto to było mi całkowicie obojętne, ale wyjątkowo niewybredny żart sprzed dwóch lat zepsuł mi je dokumentnie.
I o ile rok temu trwałam w dziwnej niepewności, nie bardzo wiedząc, jakie uczucia przeważają we mnie wobec osoby, z którą się wówczas spotykałam, to już w tym roku powinnam skakać z radości, bo oto w ramach bezokazyjnego prezentu otrzymałam propozycję walentynkowania się w Krakowie.
(ale żem zdanie wielowielokrotnie złożone jebła)

No więc - powinno być supcio. I w ogóle.
Ale to oznacza, że przez dwa dni będę musiała udawać, że jeszcze jestem chociaż trochę normalna.

Kupienie ładnego dessous, które nie wygląda jak żywcem zdjęte z pani wątpliwej konduity to nie taka łatwa sprawa.

Rzekłam.

środa, 3 lutego 2016

(sui) caedo; caedere

Monotematyczna jestem - wiem. I to bardziej niż za czasów Cyrku i zmagań z sami wiecie kim.
I w ogóle - bardziej.
Wszystko bardziej.

Mam jakieś tam szkiełko (porysowane, ale zawsze) i oko ( wybitnie krótkowzroczne i naznaczone astygmatyzmem, ale zawsze), jednakowoż

jednakowoż

jednakowoż

(boję się)

co się stanie, matkobosko i latającypotworzespaghetti dopomóżcie, kiedy je zgubię

(ale tak naprawdę)

na chwilę dłuższą niż dotąd

No  i - wicie, rozumicie.

niedziela, 17 stycznia 2016

Pod poziomem morza

  Ogólny trend jest taki, że trendu nie ma. Zupełnie jak podczas tych straszliwie krótkich popołudni spędzanych na aproksymowaniu wyników pomiarów czegoś, co jest cudownie i doskonale zbędne.
Bo oto i nadszedł dzień rocznicowy, dobry do podsumowań (jak i każdy inny).

  Że chujnia absolutna zapanowała pisałam w każdej notce z ostatnich kilku miesięcy.

  Rok temu było inaczej. Wydawało mi się, że idzie ku lepszemu (wprawdzie wyłącznie w sferze towarzyskiej, ale to już coś) - odbyłam swoją najpierwszą randkę (beznadziejny przypadek) i potem kilka innych. Uczelnia i uczenie się horrendalnej ilości bzdetów zeszły wtedy jakby na drugi plan. Zdarzały mi się tygodnie bez płaczu, spędzane w całkiem niezłej kondycji psychicznej.

  Za to dwa lata temu - poniekąd miałam rację i spełniła się większość moich obaw (poza nieznalezieniem już nigdy osoby, która zechciałaby na mnie spojrzeć nie jak na kartofla). Było źle i ciężko, chociaż z obecnej perspektywy - później, po kilkumiesięcznej odwilży, - miało  być znacznie gorzej. Matury się bałam panicznie (niesłusznie), a studiów jeszcze bardziej (słusznie). Do tego porażający spadek i tak bardzo niskiej samooceny.

  Trzy lata temu (Trzy! Lata! Niewiarygodne, że to było tak strasznie dawno temu, jakby w zupełnie innym świecie) sama już nie wiem jak było. Głowę miałam zapchaną Sami Wiecie Kim i problemami z codzienną egzystencją w Cyrku. Przeglądanie noci z tamtego okresu niewiele mi przypomina, więc załóżmy, że nie było bardzo źle.

  Gdybym naniosła te niestandaryzowane punkty na potwornie subiektywny wykres, wychodzi taka połamana funkcja sinusoidalna. No więc co - za rok stwierdzę, że znowu się podnoszę albo chociaż jestem na zerze? A może to nie sinusoida tylko wykres wielomianu i oto dążę właśnie do  minus nieskończoności?
  Bo nie dorosłam od tamtego czasu. To, co mi miało z wiekiem przejść wcale nie przeszło. A to, co miało zniknąć, nasiliło się bardziej niż kiedykolwiek. Przede wszystkim zaś - to, co mnie miało uratować, tylko dodatkowo mnie pogrążyło.