sobota, 21 grudnia 2013

Dokarmianie Checzchoka cz. I

Bardzo się pilnuję, żeby nie pisać o tej rzeczy. Ale jednak nie wytrzymałam i zaczęłam przeglądać stare posty w poszukiwaniu drobnej wzmianki o niej, którą - tego byłam pewna - gdzieś tutaj zamieściłam. Chciałam po prostu zobaczyć, od jak dawna ta rzecz mnie dręczy.

Bardzo długo, znacznie zbyt długo. Dlaczego, dlaczego nie mogę się po prostu od tego odciąć? To już mnie nawet nie dotyczy. To nie ma sensu. To nigdy nie miało sensu. Dlaczego dałam się w to wciągnąć, przecież to bagatelizowałam. Ja nie chcę. Dlaczego to spieprzyłam?

Dlaczego ja zawsze muszę wszystko spieprzyć?

No i w końcu znalazłam. Po drodze przejrzałam kilkadziesiąt postów - i komentarzy pod nimi.
Świetnie mnie znacie. Tylko szkoda, że wcale.

Nie chcę współczucia - nigdy go nie chciałam. To krępujące. Ale nie chcę też porad. To tylko blogaś. To nie jestem prawdziwa ja.
A gdzie jestem, tego nie wie nikt, a już na pewno nie ja. Jaka ja? Która? Blogasiowa? Cyrkowa? Samotna?
Łatwo jest napisać - ogarnij się. I wcale się nie dziwię, że to stwierdzacie. Moje marudzenie męczy nawet mnie. Ale naprawdę nie musicie tego czytać. Ta paplanina was nie wzbogaci. Co najwyżej przyprawi o ból głowy. Sęk w tym, że wy chyba nie wiecie.

Przeczytałam kiedyś taki post na Tumblrze. Że ludzie dziwią się, że obierasz ziemniaka ziemniakiem i, oczywiście, każą ci sięgnąć po obieraczkę (tak należy, to ma sens, każdy tak robi). I podają ci kolejnego ziemniaka.

No więc to niezupełnie tak - chociaż ta metafora coś w sobie ma.
Bo to nie jest wybór.
Nikt tego nie chce.
Ale z tym trzeba jakoś żyć, jakoś się starać.
A nie jest lekko.

Byliście kiedyś głodni? Ale tak bardzo, bardzo głodni, że aż się wam robiło niedobrze? Kręci się wtedy w głowie, wnętrzności j się zaciskają. Jakby je ktoś wyżymał.
No więc wyobraźcie sobie, że dręczy was ten okropny głód i nagle czujecie zapach waszego ulubionego dania. Wcale nie jest kojący. Aż się zbiera na wymioty, chociaż jest przecież taki rozkoszny.
Problem w tym, że nie możecie zwyczajnie podejść do stołu i zabrać się do jedzenia,
a jeść się chce strasznie, boli, kłuje, wyżymaczka w środku
bo to danie nie istnieje. To wszystko jest tylko w waszej głowie. I, żeby było ciekawiej, ten głód, te nudności - też są tylko w myślach.
bo to się wszystko dzieje w głowie aż do chwili, kiedy jest za póżno
I jecie coś normalnego. Żołądek się wypełnia - fizycznie. Wiecie, że nie umrzecie z głodu, bo przecież się najedliście
tylko spróbujcie to powiedzieć swojej głowie, cwaniaki
i nawet czujecie przyjemny ciężar w brzuchu. Kładziecie się, żeby wypocząć po posiłku, ale głód nadal tam jest.
i co teraz, co teraz?
Logiczne wydaje się znalezienie sobie jakiegoś zajęcia, żeby zapomnieć o głodzie. Staracie się robić to, co dawniej. Uprawiać hobby, spotykać się z ludźmi.
ale on tam jest, ten ból, ten głód, cały czas się czai, czasem lżeje, ale tylko na chwilę.
Ale od tego dziwnego uczucia nie da się uciec. Jest wszędzie tam, gdzie jesteście wy - bo siedzi w waszej głowie.
i wtedy myślicie, że rozwalicie sobie łeb, to wtedy to wylezie. Jak sobie czerep odstrzelicie, to już nie będzie wam ciążył.
No ale przecież to nie wypada, żeby tak głowę komuś zawracać głodem, którego nie ma
jak to nie ma? Jest przecież i wy dobrze o tym wiecie. Jest zawsze.
i w końcu to uczucie wsiąka w was, zespalacie się z nim, bo nic innego nie można zrobić.
No, oprócz rozłupania czaszki, ale o tym cii...

- Przesadzasz.
Tak, wiem.
 - A, daj spokój.
No próbuję.
- Wymyślasz.
- Idź lepiej z koleżankami na dwór.
No więc idę.
I ona nie wie, ona naprawdę nie wie, że gdyby nie ona to już by mnie tu dawno nie było. Nie dlatego, że mnie wspiera. Ja milczę i ona albo naprawdę nie wie, albo uznaje, że przesadzam. Nie wyprowadzę jej z błędu. Ale też nigdy więcej nie wspominam o głodzie. W końcu albo coś jest, albo go nie ma.
Ale ona nie wie. Ona naprawdę nie wie.
Bo przecież zasługuje na lepsze dziecko. Nie na coś takiego.
No i chyba właśnie dlatego to ciągnę.
Bo co ona by potem powiedziała? I kto by się kotem zajął?

Muszę się dokarmić, muszę znaleźć coś, czym można zapchać mój zmyślony żołądek.

Konina.
Przecież to kocham. Kochałam?
Pierwsze podejście nie wyszło przez nogę. Z gipsem nie sposób jeździć.
i ukryłam przed sobą, że poczułam ulgę.
Kochamkoniechamkoniekochamkoniekochamkonie
jak dobrze, że mam wymówkę i mogę odwołać jazdę
kochamkochamkochamkocham
Czytaliście kiedyś książkę, w której jakaś postać zemdlała z bólu? To wcale nie jest metafora. To jest możliwe.
ciemno przed oczami i jak boli, jak strasznie boli
Nie życzę wam podobnych atrakcji.
czy ja umieram?
Ale to przecież kolka, to tylko kolka.
A już na pewno nie podczas jazdy konnej.
Do stępa, muszę jakoś przejść do stępa, to przestanie.
To kolka, to tylko kolka.
Czemu nic nie widzę? Czemu jest ciemno?
Stój, proszę, stój, zatrzymaj się albo wpadnę pod kopyta.
Ocknęłam się na ławce. Przestraszona instruktorka nie chciała nawet pieniędzy za lekcję. Do lekarza, mówiła, szybko do lekarza.
Ani USG, ani badanie krwi, ani dokładne obmacywanie moich bebechów nie ujawniło niczego, co mogłoby spowodować to omdlenie.
- Może to przez dojrzewanie. Albo przez upał. W każdym razie lepiej by było, żebyś na razie wstrzymała się z jazdą.
ale ja kocham konie.
kochamkonie.
ko-cham-ko-nie.
No i w końcu, po trzech latach, postanowiłam się ogarnąć i zrobić, tak dla odmiany, coś, co lubię. Już wcześniej uzbierałam pieniądze i odkurzyłam stare bryczesy.
Zadzwoniłam, umówiłam się, grzecznie się pożegnałam. To był deszczowy, wilgotny dzień. Chyba początek maja. Siedziałam na drabinkach i
i płakałam, bezradnie, ale chyba bardziej ze strachu niż ze szczęścia
kochamkoniekochamkonie
???
majtałam nogami w powietrzu. Usiłowałam być z siebie dumna. Przecież podjęłam ważną decyzję. Postarałam się, spróbowałam zmusić się do zrobienia czegoś, co kocham.

Czułam głównie strach, potworny stres. Ręce mi drżały, kiedy ostrożnie wsuwałam palce w bezzębne kąciki pyska. Kopyto, uniesione do czyszczenia, wysuwało mi się z dłoni.
no ale co jest grane?! kochamkonie
No a te problemy z zsynchronizowaniem ruchów moich i konia to na pewno wina bardzo długiej przerwy. Jazdy się nie zapomina, ale można wyjść z wprawy.
I był też galop. To była akurat chwila szczęśliwa. Starałam się rozkołysać chód biodrami, nie oderwać się od siodła, czuć każdą foulee. Łydki wgniatałam w pękate boki gniadego grubasa.
tak! Chyba się udało! No więc to jest właśnie galop. To jest właśnie to uczucie, za którym tęskniłam.
Tęskniłam?
No ale nieważne. Jest galop. Jest patatataj.
kocham konie, słyszysz, głodzie?
kocham konie i sama, z własnej woli się tu znalazłam, swoją determinacją doprowadziłam do tego patataja.

Ale konina wcale nie stłumiła głodu.

No i są wygłupy. Ponoć beztroska zabawa zawsze poprawia humor.
Więc się bawiłam.
Tańczyłam i śpiewałam. Pozowałam do śmiesznych zdjęć. Malowałyśmy sobie twarze i przebierałyśmy się w śmieszne stroje. Aż tchu brakowało ze śmiechu.
to ja, twój głodzik. Nie przejmuj się mną, baw się dobrze, ja sobie tu po prostu posiedzę i przypomnę o sobie, gdy tylko zostaniesz na chwilę sama.
Nie raz brałam udział w imprezach piżamowych. Do późnej nocy oglądałyśmy filmy, robiłyśmy fikołki na łóżku i obgadywałyśmy chłopaków z klasy. Robiłyśmy karaoke i piekłyśmy ciasteczka. Nasze śmiechy i pokrzykiwania doprowadzały do szału rodziców dziewczyny, u której akurat spałyśmy.
Niech się dzieci bawią, przecież to czas dla nich.
Tuliłyśmy się pod jedną kołdrą, żałując, że jednak obejrzałyśmy ten horror.
A gdyby to mnie tak ktoś zamordował? Nagle? ale przecież to źle, że o takich rzeczach myślę, prawda?
Spotykałyśmy się przed szkołą, w szkole i po szkole. Byłyśmy prawie nierozłączne.
i wtedy jednej z nich powiedziałam, ale chyba nie uwierzyła. Pistolet - widziała, ale przecież to przechodzi pojęcie dwunastolatki, żeby koleżanka o takich rzeczach myślała.
Miałam wtedy dwanaście lat. Dwanaście lat!
A teraz mam bez mała dziewiętnaście i żałuję, że...


No ale matka.
Ona nie zasługuje na takie dziecko.

I na obozie się wygłupiałam. Bawiłyśmy się inaczej, niż reszta grupy - ale jednak dobrze. Było wesoło, było głośno i radośnie.
ciekawe, co by powiedziały, gdybym im się przyznała, że wtedy, na wieży Eiffla...
Słit focie z rąsi i tańce o północy. Chichot rozbawionych nastolatek.
czy na pewno brzmię przekonująco? Ale chyba jest dobrze, chyba nie zauważyły, że myślę o czymś innym. To może jeszcze zrobię coś głupiego, żeby było śmieszniej.

Albo teraz w Cyrku. Wymyślam różne głupkowate zabawy, a one przyłączają się chętnie, nagrywając nasze "akcje" ajfonami. Potem pokazują innym, że ja tak naprawdę jestem rozrywkowa, tylko po prostu dobrą zabawę definiuję sobie inaczej niż rówieśnicy.
Oglądają, uśmiechają się z zażenowaniem i kręcą głowami.
Oni nie rozumieją, co fajnego jest w odtworzeniu walki gladiatorów na łacinie. Albo chóralnym śpiewie niemieckiej piosenki o lamie, która zostawiła na stole widelec.
I w tych zapasach, wrestlingu korytarzowym, też nie widzą nic fajnego.
wystarczająco szeroko się uśmiecham? Chyba się niczym nie zdradziłam, prawda? od kogoś tak nienormalnego jak ja wymagałoby się raczej pochlastanych nadgarstków i wiecznie załzawionych  oczu, a nie banana na twarzy i policzków zarumienionych od ciągłego śmiechu.
Mają mnie za dziwaka - temu same nie przeczą - ale dziwaka zabawnego. Ze mną nie jest nudno, ja zawsze ubarwię dzień jakimś żartem, głupim tekstem albo śmieszną anegdotką. Rozbawianie ich i zadziwianie poczuciem humoru to coś w rodzaju mojego niepisanego obowiązku.

Jak przystało na kumpele, to toalety chodzimy co najmniej parami.
- Daryyyyyjaaa  - jęczę, robiąc przy tym błagalną minkę - bądźże łaskawa potowarzyszyć mi w wyprawie do świątyni dumania, albowiem towarzystwo twe jest niezbędne do złożenia ofiary na porcelanowym ołtarzu Wielkiego Klopa...
tak naprawdę czuję, że nadchodzi atak i muszę, muszę, muszęmuszęmuszęmuszę jak najszybciej się schować, jakoś niezauważalnie go przeczekać.
Kucam na podłodze. Głowa między nogami.
boliboliboliboli
jestem głoda
głodnagłodnagłodna
no przecież się śmiałam
Jest dość chłodno. Rozwieram paszczękę i przez chwilę wrzeszczę bezgłośnie, miotana potwornym głodem.
nie ma piekła, takiego, o jakim uczą księża. Piekło jest tu, teraz, w tym momencie, w tej toalecie zamkniętej na zasuwkę, w moim łbie skołatanym.
Nie płaczę - bo jakbym wytłumaczyła czerwone oczy? Nauczyłam się przeczekiwać ataki głodu w pozycji płodowej, za jedyną ulgę mając ten cichy krzyk.
żałośnie poetycko to wygląda
ale to nie jest zamysł
ważne, że nic nie widać.
- Co ty tam robisz? Umierasz? Wyłaź, bo chcę jeszcze kawę kupić...
a żebyś wiedziała
Szeleszczę papierem, spłukuję wodę. Kilka płytkich oddechów.
- Oj, moja Darcia się stęskniiiiłaaa? - pytam, zwijając wąskie, nierówne usta w kaczy dzióbek. - Klaudusia już wychodzi z kibelka... Nie płakusiaj za nią - posyłam w jej kierunku buziaka i ochlapuję wodą z kranu.
Wybiegam, ledwie unikając ciosu torbą.
taki żarcik, rozumiecie.

Ale żadne wygłupy nie nakarmią głodu.

Wielu sądzi, że nigdy nic nie mówię.
to zaś ta niemowa, skąd się to wzięło? co za laska, janiemoge...
Ale to nieprawda. Potrafię paplać.
Ileż razy uciekły mi wszystkie autobusy, bo stałyśmy przed Cyrkiem, dyskutując zawzięcie o jakichś głupotach?
teraz z nimi gadam, gadam szybko, cokolwiek, niestarannie
a gdybym następnego dnia już nie przyszła
już nigdy do Cyrku
czy wtedy by się zdumiały, bo przecież tyle mówiłam wczoraj
tyle zawsze miałam do opowiedzenia śmiesznych historyjek
i nigdy nawet słowem nie wspomniałam
że umieram z głodu

I siedzimy  czasami, na podłodze, na kanapie, na fotelu. I gadamy, gadamy, gadamy. Całe popołudnie potrafimy przepytlować. Tematy nam się nie kończą.
wiesz, teraz opowiadam ci o ślicznej bluzce, którą sobie kupiłam, ale tak naprawdę zastanawiam się, czy byś za mną tęskniła, gdybym dała sobie spokój z tym wszystkim i dała wygrać głodowi
Mówię o kocie, o koniach, o Cyrku, o wakacjach, o studiach. Nawet o Adolfie.
o głodzie nie, oczywiście, że nie. Zresztą pewnie by uznała, że to tylko taki żart
ja sobie lubię pożartować przecież
I wymieniamy wiadomości. Dziesiątki esemesów. I umawiamy się na spotkania, na ploty, na kawę. Bo przecież podobno takie spotkania dobrze robią na problemy z samotnością.
ale ja i tak jestem sama
wokół mnie pięcioro, sześcioro koleżanek, ale ja jestem tam sama, zupełnie sama
i siedzę w pokoju u jednej, i gadam, i częstuję się ciastem
ale tak naprawdę to jestem w swojej głowie z głodem
bo obecność ludzi nijak nań nie wpływa
- Smutna jesteś jakaś, weź może tu kogoś zaproś
No i któraś przychodzi. Zapijamy herbatą albo niskoprocentowym piwem szkolne problemiki, aferki, miłostki.
i pilnuję się tylko, żeby się nie zdradzić
no ale mam już wprawę

Bo rozmowy i spotkania towarzyskie - żadne nasiadówy, żadne kina, żadne parki i kebabiarnie - nie zaspokoją głodu. Jego nie obchodzą moje koleżanki.

Długo już piszę tego posta.  Za długo. Ale przecież robię mnóstwo innych rzeczy, żeby nakarmić swoją głowę,
odstrzelić oderwać rozwalić zanihilować
matkamatkamatka 
nie wolno tak
o których też należałoby napisać.

I napiszę. Ale już nie dzisiaj.

sobota, 14 grudnia 2013

Obserwuję

Jest na korytarzu w Cyrku taka ławka. Na drugim piętrze, przy poręczy schodów, usadowiona we wnęce. Nazywam ją Ławką Frajerów. Albo po prostu "moją ławką". Przysiadam na niej często, dla niepoznaki skrobiąc coś w zeszycie lub zasłaniając twarz gazetą. W rzeczywistości jednak bacznie obserwuję Cyrk tętniący tanim lansem i drogimi dodatkami. Widzę ludzi uśmiechniętych, o ładnych twarzach nieskażonych myśleniem. Poubierani w modne ciuchy prezentują sobie nawzajem modne gadżety. Szczebiocą głupkowato, piszczą i charczą, przekomarzają się. Chodzą stadami. Kiedy jakiemuś osobnikowi zdarzy się oddzielić od grupy, opiera się nonszalancko o ścianę i wbija wzrok w ekran Ipoda. Albo Ipada. Albo Iphone'a.
I skłamałabym pisząc, że nie chciałabym być częścią tej społeczności. Chciałabym czuć się komfortowo w towarzystwie podobnych sobie osób. Tak naprawdę nigdy nie byłam członkiem żadnego stada. Zawsze byłam trochę z boku, często z tyłu. Nie nadążam. Nie potrafię i nie chcę zmusić się do naśladowania zachowań stadnych. Tak często postępuję wbrew sobie, a jednocześnie nie jestem w stanie skłonić się do okazywania normalnych zachowań społecznych.

I wiem, że znowu zaczyna się smutno i ponuro. Postaram się jednak wykrzesać z tego posta odrobinę ukrytego, nieśmiałego optymizmu, którego komentujący usiłują się doszukać.

No więc siedzę tak sobie na tej Ławce Frajerów i, notując w Tosiu swoje myśli o niczym, dyskretnie się rozglądam. Szukam Maryś i Robercików.
I w tym momencie jest miejsce na mają dygresję. Otóż często nazywam rzeczy. Najróżniejsze. Stojak na noże w kuchni nosi imię Franek, wieloletni kaktus to James, uchwyt do szafki w kształcie zebry nazwałam Żaneta. Imiona nadaję też obcym mi ludziom. I tak właśnie narodziły się dwie niewielkie grupy - Marysie i Roberciki.

Nie mają tak na imię. A nawet jeśli - to nie ma znaczenia. Zaobserwowałam członków tych zbiorowości już na początku Cyrku. Spotykałam ich, rzecz jasna, już wcześniej, ale dopiero niedawno wyraźnie ich wyodrębniłam.
Krótko mówiąc - to frajerzy. Nie mają modnych ubrań, fajnych gadżetów, dumy i tępoty wypisanej na twarzy. Czasem widać że się boją, innym razem są wyraźnie zniesmaczeni. Niektórzy nawet się zrzeszają.
Noszą koszule w kratę albo nijakie bluzy. Zwykłe spodnie - nie żadne tam rurki. Zwykle pogrążeni się w cichej rozmowie lub, jeśli są sami, czytają jakąś książkę. Jeden nawet trzymał Mistrza i Małgorzatę, za co momentalnie go polubiłam. Marysie to ich żeńskie odpowiedniki.
Stworzenia stadne zwykle ich ignorują, lub - co jest znacznie gorsze - wyraźnie okazują swoją wyższość. Lubią czasem stawać nad Ławką Frajerów i przekrzykiwać się głupkowato.
Roberciki i Marysie nie reagują. Też wykształciłam w sobie ten mechanizm - milczeć, udawać, że się nie istnieje. W końcu im się znudzi.

Nie jest fajnie być wyrzutkiem. Być frajerem. Żyć poza hierarchią i rozmawiać tylko z samym sobą lub wąską grupą osób sobie podobnych. Jest jednak coś nieznośnie pocieszającego w fakcie, że nie jest się jedynym mizantropem. Roberciki i Marysie (tak, utożsamiam się z tą grupą) zdają się przyciągać. Nieraz widzę, że jakiś Robercik rozgląda się za miejscem na korytarzu, po czym dostrzegłszy, że na Ławce Frajerów siedzę tylko ja, z wyrazem ulgi na twarzy sadowi się na drugim jej końcu . Podobnie postępuję i ja. Nigdy nie rozmawiamy ani nie wymieniamy spojrzeń. Nawet nie planujemy tego robić. Ale jednak nie jesteśmy sobie tak do końca obojętni. Obecność Robercika albo Marysi daje odrobinę spokoju, poczucia, że są inni dziwacy, nie potrafiący się odnaleźć wśród zwyczajnych nastolatków. Darzę tych ludzi niewytłumaczalną sympatią.
Czyli jednak nie jest tak, że wszystkich nienawidzę.

Na prośbę czytelnika(ów?) stworzyłam Aska. O ile udało mi się zaczarować nowoczesną technologię, powinniście mieć do niego łatwy dostęp w prawej kolumnie bloga. Jeśli się jednak nie udało - podaję linka:



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Prawda i wyznanie

Wcale nie kłamię, twierdząc, że nie walczę z depresją.

...czasami tylko beznadziejnie się szamoczę.

piątek, 29 listopada 2013

Poma(tu)rzyłam

Zaprawdę powiadam wam, planowałam dobrze się przygotować. Powtórzyć cały materiał, zrobić dziesiątki przykładów, przeanalizować arkusze z lat poprzednich... Miałam po prostu zasiąść za rozkołysanym, poobijanym stoliczkiem i przelać na operonowski papier wszystko, czego się nauczyłam. Żadne zadanie miało mnie nie zaskoczyć. Miałam je rozwalić doszczętnie. Na 100%.
A wyszło - jak to zawsze w moim przypadku - do dupy.

Zajęta ogarnianiem zagadnień na matmę erkę, kompletnie zapomniałam o lekturach, inwersji i całej masie innych rzeczy, które jakoś mniej rzucały się w oczy niż twierdzenie sinusów.

Aż nagle, w poniedziałek, uświadomiłam sobie, że nie pamiętam nawet, jak nazywał się narzeczony Lotty. Szybki zerk do buchniętego Debilowi opracowania - i już wiem. Albert.
I dokładnie z takim przygotowaniem udałam się we wtorkowy poranek do smętnych, lekko podśnieżonych Węglokopów. Pół godziny ostrej niewydolności organizacyjnej; potem - stoliczki, numerki, dowodzik do kontroli.
Czułam na karku tchnienie "Nie-boskiej Komedii", ale na szczęście okazało się tylko, że to astma osoby za mną. Pospiesznie przejrzane wnętrze arkusza uśmiechnęło się do mnie "Lalką" i "Panem Tadeuszem".
Czytanie ze zrozumieniem jakoś poszło. A potem, przewróciwszy kartkę, ujrzałam, że szczerzą się do mnie lalczani studenci. Momentalnie rozciągnęłam otwór gębowy w radosnym uśmiechu. Nie spodziewałam się, że poproszą mnie o napisanie wypracowania o moich ulubionych bohaterach. Rany, jak ja wielbię tych typków. Moim zdaniem były to najlepsze postacie z całej powieści. Nie wiem, czy moje wypociny będą się choć częściowo pokrywać z kluczem, ale przynajmniej pisało mi się przyjemnie. Aż musiałam się hamować, żeby zamiast o sympatiach narratora nie pisać o własnej. Ale w sumie się pokrywały.
Środowa podstawowa matma może nie zmiotła mnie z powierzchni ziemi, ale metaforycznie podeptała mi palce i nie przeprosiła. Bo ja rozumiem, że ostatnie zadanie za pięć punktów to najczęściej jest układ równań, no ale chyba wypadałoby podać jakieś sensowne dane! Toć to kompletny kretynizm, że ojciec samodzielnie załadowałby samochód dostawczy (serio, Operonie, czy to ma aż takie znaczenie? Szkoda, że jeszcze nie podaliście marki) znacznie szybciej, niż zrobił to z pomocą syna. Czy on pracował z dwulatkiem, który, zaśmiewając się do rozpuku, rozrzucał te przeklęte jabłka?! Przez to musiałam się posłużyć niezwykle pokrętną logiką (oczywiście nieprowadzącą do prawidłowego rozwiązania) i stworzyłam nową matematykę tylko dlatego, że wierzyłam, że akurat w tym przedmiocie wszystko musi mieć jakiś sens.
No ale widocznie jednak nie musi. Co ja ta mogę wiedzieć, przecież jestem na humanie.

Angielski jakoś uszedł. Czy naprawdę jako jedyna uważam, że pierwsza część była łatwiejsza? Ot, parę zdanek bez żadnych trudnych struktur gramatycznych, dość łatwy temat rozprawki (bo mało kto pisał opko albo opis). Co prawa słowotwórstwo było jak zwykle nieco problematyczne (nie ma to jak tworzenie słów, których znaczenia można się jedynie domyślać z kontekstu zdania), ale generalnie nastroje były dobre.
Nota bene, nie rozumiem po co komu ta półgodzinna przerwa przed lysyningiem i ridingiem. Przecież i tak mało kto pisze pierwszą część egzaminu przez  przepisowe  dwie godziny i zamiast trzydziestu minut przerwy połowa zdających musi się przez godzinę (albo i dłużej) wałęsać po szkole, starając się przy tym być cicho, żeby nie przeszkadzać podstawowiczom. Za to siedemdziesiąt minut przeznaczone na część drugą to nieco za mało, bo czasem pytania do tekstu są na tyle podchwytliwe, że trzeba przeczytać go kilka razy, zanim się dopasuje nagłówek do odpowiedniego akapitu (Long live the goat!). Plus to cudowne nagranie, gdzie grecki kucharzyna gadał i gadał, i gadał... Nie wiem czy to był celowy zabieg, czy po prostu słabo dobrane zadanie, ale w połowie wypowiedzi zapominałam, o co chodziło na początku. Jakieś fety, jakieś oliwki, sałatki... Dajcie spokój.

Ale to wszystko nic - te nieszczęsne jabłka, kozy na dopalaczach i cała reszta maturalnego upierdliwego tałatajstwa zbladła w obliczu dzisiejszej rozszerzonej matmy.
Bo albo jestem kompletnym debilem, ale tamte zadania wyglądały mniej więcej tak:

Jaś zepchnął Małgosię z górki, która była nachylona do podłoża pod kątem pi szóstych. Wysokość bezwzględna wzgórza to dwanaście pierwiastków z trzech metra. Gdyby w podstawę góry wpisać koło styczne z nią w najwyższym punkcie, to jego promień wynosiłby 5. Z kolei gdyby w to koło wpisać trójkąt prostokątny, to długości jego boków tworzyłyby ciąg arytmetyczny o różnicy 8. Gdyby jednak zwiększono długość przyprostokątnych o 15 %, a długość przeciwprostokątnej o 25%, to wtedy w tej samej kolejności utworzyłyby ciąg geometryczny. Oblicz jakie jest prawdopodobieństwo, że Małgosia jest szatynką.

Wracając, zerknęłam na stojącą na przeciwko cmentarza Biedrę. W którymś z tych miejsc wkrótce się znajdę. Ciekawe tylko, gdzie najpierw.

sobota, 23 listopada 2013

Modus vivendi

Napisałam właśnie długiego posta o swoich problemach, lękach, trudnościach i stanie psychicznym.

A potem starannie wykasowałam tę szczątkową formę zwierzeń.

Bo przecież u mnie wszystko w porządku.


Jak najlepszym.


piątek, 15 listopada 2013

Przemyślenia zbędne

Wprawdzie treść i forma Checzchoka tego nie zdradzają, ale jestem blogerem ze sporym stażem. Pierwszy internetowy pamiętniczek stworzyłam mając jedenaście lat, tuż po uzyskaniu dostępu do sieci (czyli dość późno, jak na dzisiejsze realia). I właściwie zatoczyłam koło - od niecodziennika do pisania prywatnych głupotek, poprzez wszelkiej maści opka zamykane po dwóch-trzech rozdziałach, stosunkowo poczytny króliczy poradnik, aż po kolejne wydanie myślodsiewni.
A właściwie to nie. To znaczy. Przejrzałam Checzchoka, tych 75 notek, które do tej pory nastukałam (mało to, czy wiele? Zresztą, to bez znaczenia), i doszłam do kilku wniosków.
Generalnie każdy z nich dotyczy celu stworzenia tego bloga. I wcale nie piszę tego posta w celu zanalizowania tego zagadnienia i znalezienia na nie odpowiedzi. Ot, po prostu taki pytajnik nagle pojawił mi się pod czaszką. Bo tak naprawdę ten blogaś nie jest ani pamiętnikiem - bo za mało tu zwierzeń prywatnych, ani dziennikiem, bo posty pojawiają się nieregularnie, ani tym bardziej żadną formą publicystyki, bo z nikim tu żadnej dysputy nie prowadzę, a i tematów na topie nie poruszam.
Ciekawam, co czytelnik, który mnie nie zna, może wyczytać z tego bloga? Co może o mnie pomyśleć? Do jakich dojść wniosków? Czy w ogóle go interesuję?
Bo przyznać muszę, że wiodę żywot nudny, schematyczny i rutynowy. Nic specjalnego. Wstaję, ogarniam się, jadę do Cyrku, notuję, trochę się przekomarzam z nielicznymi koleżankami, potem wracam, siadam do lekcji, wkuwam, rebloguję tysionpińcsetstodziwińset postów na Tumblrze...
Mam pasję, ale nie bardzo mogę ją realizować. Mam zwierzątka, ale i one nie są jakoś szczególnie ciekawe. Słowem - jestem tak bardzo przeciętna, że  tak właściwie nie mam o czym pisać ( i o tym jest ten post, o ironio).

Ależ nie narzekam, skądże. Bo tak naprawdę większość mojego życia rozgrywa się w mojej głowie. Ileż dyskusji w niej toczę, ileż wyznań i wyzwisk się tłoczy w mojej biednej łepetynie! Ileż marzeń niespełnionych i snów niemożliwych do zrealizowania! Ileż notek nigdy nienapisanych! To zabawne jak często zaczynam układać sobie w myślach jakiś wpis, nawet tworzę zabawną puentę, jakiś żarcik, jakieś odniesienie, coś ciekawego, coś innego -  a potem ich nie spisuję. Sporo myśli wielkich i szalonych, chyba nawet znaczących, przegalopowało mi przez mózg od momentu stworzenia tego bloga, a tak naprawdę chyba po żadnej z nich nie został tu ślad. Może jakieś okruchy, jakieś niedomówienia, pozwalające na interpretację, na domysły...

Mimo wszystko jednak, nie wyobrażam sobie usunięcia Checzchoka albo zawieszenia go. To tak jakby kawałek mnie. Może nie jakoś bardzo ważny, może to tylko niewielki, nieznaczący fragmencik, ale jednak bez niego nie byłabym kompletna. Wystukałam tu jakąś odrobinę siebie. Wyplułam spod czerepu choć kilka myśli, które się pod nim cisnęły. Naprawdę lubię tego blogasia. Jest przytulny, udomowiony i kameralny. Gdzieś między powodzią niepotrzebnych znaków ukryło się jego prawdziwe znaczenie. Jest przegadany - fakt.

I dlatego właśnie wielbię prostotę Tumblra. Tam nie muszę myśleć. Wyrażam siebie poprzez posty innych, zupełnie obcych ludzi z drugiego końca świata. I wciąż się dziwię, jak bardzo utożsamiam się z ich słowami. Zupełnie, jakbym ja sama je napisała (a przecież nie miałabym odwagi, nawet podpisana tylko nickiem). Uzupełnianie Checzchoka wymaga nieco wysiłku. Muszę zasiąść, muszę wypisać z siebie to,  o czym myślę. Tumblr ułatwia sprawę. Klik-klik, rebloguj i już. Jeden guziczek, jeden obrazek, wyrażają często znacznie więcej niż dziesiątki słów, których niepotrzebnie używam na blogu.
  Nie wspominając już o niebezpiecznie wysokim natężeniu dziwaków na tamtym portalu. Tworzy to swojski smrodek alienacji i niestabilności psychicznej.

Jak w domu.

sobota, 2 listopada 2013

Eram

Obudziłam się, westchnęłam ciężko, zaklęłam w poduszkę i, chociaż bardzo mi się nie chciało, zaczęłam szykować się do cyrku.
Byłam odpowiedzialna i dorosła.

W obrzydliwym, niepokojąco żółtym, rzężącym i kaszlącym gracie wstałam z miejsca, na którym zaraz klapnęło tłuste babsko w wieku poprodukcyjnym.
Byłam dobrze wychowana.

Przy wejściu do cyrku z nędzną namiastką uśmiechu odparłam na entuzjastyczne powitanie.
Byłam miła.

Na korytarzu tłumaczyłam różnicę między Infinitivusem a Imperativusem oraz Stiopą a Miszą.
Byłam oczytaną erudytką.

Potem cierpliwie pokazywałam jak rozpisać lewą stronę, tak, aby udowodnić, że równa się prawej i te wszystkie trygonometryczne cuda to tak naprawdę tożsamość.
Byłam matematykiem.

I nawet udało mi się odkryć nowe matematyczne antyprawo nazwane tymaczasowo Lewem Lamy. Symbol podobny do delty (bo rozkład jest dobry na wszystko),  przypominający lamią twarz.
Byłam zabawna.

W drodze przez wiecznie śmierdzące Węglokopy śmiałam się głośno, żartowałam i radośnie suszyłam niespiesznie prostujące się uzębienie. Towarzyszki śmiały się z moich (nie)wyszukanych żarcików.
Byłam dowcipna i radosna.
Byłam chichoczącą osiemnastką kroczącą dziarsko do kina.

Widziałam splatające się ręce, muskające policzki, rozanielone spojrzenia i drobne prezenciki. Zachowałam radośnie wykrzywioną maskę.
Byłam niewzruszona.

Wpatrywałam się w duży ekran ze zdecydowanie zbyt małej odległości i usiłowałam powstrzymać się od zjadliwych komentarzy.
Byłam widzem.

W drodze powrotnej zahaczyłam o sklep zoologiczny, żeby uzupełnić zapasy Ziucinego granulatu.
Byłam troskliwa i przewidująca.

Posprzątałam i zrobiłam sobie obiad.
Byłam samodzielna.


Przezornie zabrałam wodę utlenioną i chusteczki. Szybko zmyłam ślady zbrodni, sprawdzając, czy nigdzie nic nie zostało.
Nalałam sobie wina, włączyłam Pachelbela i zasiadłam do kolacji sam na sam.

Zawinięta w szlafrok, z głową między kościstymi kolanami, z drżącymi mięśniami i wnętrzem rozsadzanym od środka implodującą pustką, z sinusem kwadrat i cosinusem sześcian, z kotem jako jedynym towarzyszem - byłam sobą.

Byłam nikim.

niedziela, 20 października 2013

Obrazkowo


Nie ogarniam tej całej gry w życie. Mogę zacząć nowe konto?

Jakoś udało mi się dotrzeć do poziomu, w którym muszę zdecydować o swojej przyszłości. Matura, studia, samodzielne życie. Niby jak mam się przeprowadzić, żyć sama i przetrwać na polibudzie, skoro boję się nawet zapukać do sekretariatu z podaniem  o zwolnienie z wuefu, a na samą myśl, że mam się zapytać, gdzie jest następna lekcja, żołądek ściska mi się ze strachu?

Nie chcę dorastać. Boję się wszystkiego.

piątek, 27 września 2013

"Fausta" nigdy za wiele

Dawno, dawno temu zapowiedziałam, że na Checzchoku pojawią się posty skopiowane z mojego starego bloga. Oto jeden z nich [grudzień 2011].

Mefistofeles
 Czułam na sobie jego wzrok. Przewiercał mnie rubinowym okiem. Podejrzewałam, że moje uniesione brwi odbijają się w szklistym szkarłacie. Przechyliłam głowę zupełnie jak on – odznaczał się swoją czernią na tle błękitnego nieba.
Gdy zauważył, że go obserwuję, wygiął giętkie ciałko w zgrabny kontrapost, równocześnie rozpościerając przede mną wachlarz niepostrzępionego zbytnio ogona. Ciemnografitowe sterówki zabłyszczały w nieśmiałym wczesnozimowym słońcu.
Z pietyzmem gładził, przygładzał, wyrównywał, poruszał i znowu ugładzał komplet lotek i miękki puch na krągłym brzuszku.
-Kimże więc jesteś? – przemknęło mi przez głowę, gdy tamten skrobał się po głowie opazurzoną łapką.
- Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro - powinien był odpowiedzieć, ale tego nie uczynił.
Przez chwilę krwiste paciorki czujnych oczu zniknęły wśród nastroszonych piórek.
Analogia zmaterializowała się przed moimi oczami równie niespodziewanie, co higieniczny gość.
Trudno określić, czy był zainteresowany tym spotkaniem tak samo jak ja. W każdym razie jego na wskroś gołębi  przewód pokarmowy postanowił uczcić je w jedyny słuszny sposób.
No tak.
Jaki Faust, taki Mefistofeles.

sobota, 14 września 2013

Doktor Henryk

"Z przestrachem tylko budzę się co rano,
Nieomal łzy mi z oczu biegą,
Że dzień obaczę, któremu nie dano
Z pragnień mych spełnić chociażby jednego;
Który bodajby cień rozkoszy
Krytyką mi upartą kurczy
I żywej piersi oddech twórczy
Tysiącem zjaw codziennych płoszy.
I nawet w noc, po codziennym znoju,
Z lękiem się tylko w łożę kładę;
I tam nie zaznam już spokoju,
Sny mię i mary straszą blade [...]
Przeto istnienia ciężarem się brzydzę,
Do śmierci tęsknię, życia nienawidzę."

Zabawna sprawa z tym Faustem. Można go czytać i czytać, i za każdym razem odnajdować w nim coś nowego.


niedziela, 1 września 2013

Bazgranina ścienna

Tak bardzo boję się powrotu do Cyrku i wszystkich rzeczy z tym związanych, że od tygodnia wciąż boli mnie brzuch.







poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Szok w trampkach na szlaku eksponowanym

Gdybym była normalna, smażyłabym teraz wystające żebra na chorwackich kamieniach i od czasu do czasu chłodziła się w wodzie o temperaturze znacznie wyższej niż ta, którą wskazuje teraz mój zaokienny termometr.

Ale nie jestem. I tym stwierdzeniem można by w zasadzie zakończyć wprowadzenie.


No więc nie jestem normalna i postanowiłam uderzyć na nieco bliższe południe. W góry, znaczy się. Byłam tam jakieś dziesięć lat temu i coś tam pamiętam. Jakieś szlaki, jakiś widoczek i inne takie tamy. A że we wspomnieniach moich nie pozostał nawet ślad po żadnej wyczerpującej wędrówce - uznałam, że zwykłe tramposzki wystarczą do wlezienia na dwa sztandarowe pienińskie wzniesienia. I jakem pomyślała, takem poczyniła.
W tym momencie należy nadmienić, iż jako dziecię w wieku jednocyfrowym nie wiedziałam, że na wspomniane góry prowadzi kilka szlaków o różnym środku trudności.

Głupiaś, Checzchoku, oj, głupiaś.


Wędrówkę postanowiłam zacząć ambitnie - od najwyższego wzniesienia, po czym sprawnie przemieścić się na ciut mniejsze, choć równie malownicze.
Wyposażona w wybitnie nieprzystosowane do trudnego terenu buciki i torbę skutecznie uniemożliwiającą balansowanie - uderzyłam na szlak. Nie ten, co dekadę temu, ale kto by się tym przejmował. Pewnie każdy. No, oprócz mnie.






Zaczęło się przyjemnie. Słonko, ptaszki, mało ludzi, drzewka, cień... Trochę krajobrazów - mało spektakularnych wprawdzie, ale dość przyjemnych dla oczu przywykłych do widoku żelbetu.
\




Szłam i szłam. Pod górę, po prostej. Po ścieżkach ubitych i stromych.

No i doszłam.

Doszłam, bilet kupiłam, wlazłam na stalową dwupasmówkę i pstryknęłam kilka bardzo mało oryginalnych fotek widokowych. Słonko niestety odmówiło współpracy i schowało się za kłębiącymi się wszędzie chmurskami.









Posiliwszy się ciut sezamkami z Biedry i rogalikiem z piekarni na rogu, mogłam piąć się dalej. Przemierzać szlaki, przełęcze i te inne górskie tegesy. Stopy jeszcze nie bolały zbyt mocno, ciut może  piekły wczorajsze odciski zaklejone na szybko wacikiem i plastrem bez opatrunku.
Swoją drogą, znacznie łatwiej jest się na górę wspiąć, niż później z niej zleźć. O tej jakże życiowej prawdzie przypomniałam sobie, kolebiąc się na boki i usiłując nie spaść na ryj na głazy/korzenie. Gibająca się u boku torba wcale mi w tym nie pomagała.


No ale parłam do przodu - bo co to dla mnie. Po prostu odwykłam od gór, ot co.
Dobrze, że przynajmniej poprawiłam sobie trochę kondycję, obijając tyłek w siodle i na siodełku. W połowie trasy nie czułam większego zmęczenia. Obce było mi także Rincewindowe uczucie szlagszlagszlagzaraztuzgine.













Pęcherze to w sumie całkiem zabawne stwory. Zaklei się toto, poobwija watą i przyklepie przylepcem, a tuż obok wyskoczy sobie nowy, śliczny, soczysty, nieosłonięty niczym od niegościnnej szorstkości skarpety i twardej podeszwy buta. No, nie aż tak twardej. Właściwie to nawet niezbyt. Niewystarczająco. Zdecydowanie nie. A już z pewnością nie dość twardej jeśli się ją zestawi z bezkompromisowymi śliskimi skałami, którymi nadziana była ścieżyna.








Nie trzeba mnie długo znać, by zorientować się, że lubię być sama. Samotność daje mi poczucie bezpieczeństwa, spokój, odprężenie. Dlatego też od pewnego momentu szłam całkiem sama, tylko od czasu do czasu dając się wyprzedzić przez ludzi, którzy mieli na tyle rozumu, żeby zaopatrzyć się w jakieś sensowne obuwie.
 Chociaż... właściwie nie byłam tak do końca sama. Towarzyszyły mi na przykład pączkujące z wolna odciski. I siniaki tuż nad kostkami - bolesne ślady po nieustannym nadziewaniu się na sztywną krawędź buta. Aż dziw bierze, że moje ponaciągane we wszystkie strony ścięgna Achillesa nie jęczały co krok, a nadwyrężone pachwiny jakoś pozwalały na stawianie półszpagatowych kroków. I mniejsza już o wspinanie się bez poręczy. To nic. Naprawdę nic w porównaniu z ześlizgiwaniem się w dół. No bo co to za porządki, ja się pytam, żeby wchodząc na górę, musieć iść w dół?












Nie wytrzymię, no nie wytrzymię zaraz. Umrę tu, pod tym drzewem legnę i oddam się postępującej agonii. Stopy mi odpadną. I ręce. Wszystko mi odpadnie. Rozlecę się na kawałki. Tu, na tej dróżce. Się rozlecę. Zostanie po mnie tylko na cholerna bimbająca torba. I skórka banana, i folia po sezamkach z Biedry.
Ale chwila, chwila... To kawał skały. Durnowaty granitowy-czy-jakiś-tam kloc. Nie mogę dać się pokonać paruset tonom głazów. No bez jaj, no.

Tak sobie tylko z tym powyższym żartnęłam. W rzeczywistości wcale tego wszystkiego nie myślałam. Gdybym miała odcedzić swoje ówczesne przemyślenia z fikcji literackiej, wyglądałyby tak:

ała. szlag. ała. ała. ała. szlag. szit. moja nogaaaa. ała. ile jeszcze na górę? piętnaście minut? fak. no idę. ała. ała. borze mieszany. ała.

W pojedynku Checzchok vs Sokolica odniosłam zwycięstwo. I to takie, że Pyrrus byłby ze mnie dumny.






Wpełzłam na górę ale spełznąć łatwo nie było. Na szczęście dało się turlać w dół innym szlakiem. Bez skał, za to stromym jak... no, stromy szlak. A że skulać się nie dało za bardzo, to truchtałam raźno do przodu, odbijając się rękoma od pni sosen. Jakimś dziwnym trafem udało mi się nie połamać i nie nadziać na nic ostrego, co mogłoby sterczeć z pnia.

Nie da się opisać mojego szczęścia, gdy ujrzałam tabliczkę, oznajmiającą, że do centrum jeszcze tylko kwadrans. Prostą, gładką betonową szosą. Szłam. Spotkałam kozę i szambowóz. 

A potem, po jakiejś godzinie, przeszłam to piętnaście minut.
Przeżyłam. Zabawne.
- Nawet bardzo - potwierdziły odciski, mięśnie jak z waty i sińce na nogach.

UWAGA. W poście ulokowano sezamki z Biedry.