piątek, 16 sierpnia 2013

O tym jak Checzchok jamę swą opuścić postanowił


- To trochę dziwne - rozmyślałam, dźgając widelcem wypchanego serem naleśnika - być wszędzie, a nie być nigdzie. Brzmi filozoficznie.
Sos jagodowy właśnie spływał mi na spodnie.
- Ale i tak szkoda tylko Kanonu... Kanon wart jest wejścia do kościoła!

Facet z pomnika spoglądał groźnie i władczo wskazywał drogę do świątyni. W myślach kazałam mu się wypchać, po czym zorientowałam się, że skądś znam tę fasadę.
Fakt. Znienawidzony podręcznik - rozdział o sztuce baroku.
- A co mi tam - uznałam i dziarsko wkroczyłam do mrocznego wnętrza.
- Dzieńdobrywitamywkościeletakimatakimzapraszamydozwiedzania - wyrecytował jakiś chudzielec, wciskając mi do ręki słuchawki i empetrójkę.
- Blablablablabla, proszę usiąść w ławce - poinstruowało mnie nagranie. Na początku był Bach. Jak miło.

Usiadłam i rozglądałam się. Było ciekawie. Było ładnie. Zwłaszcza organy z tyłu.
- Zapraszamyrównieżnadzisiejszykoncert - wypluł z siebie gościu przy wejściu. Wymieniłam słuchawki na ulotkę.

Westchnęłam ciężko, pocierając serwetką fioletową plamę na dżinsach. Szkoda, wielka szkoda, że tam wlazłam...

Ulotka informowała o odbywającym się tego dnia koncercie. W tamtym kościele. Grać mieli ludzie kompletnie mi nieznani.

Zerknęłam na papier leżący obok mojego talerza. Nie czas żałować spodni, kiedy przegapię coś takiego!

Miał być Vivaldi. I Czajkowski. I Debussy. Ale mniejsza o nich.

Kanon D-Dur.
Kanon D-Dur.
Kanon D-dur.
PRZEGAPIŁAM GRANY W PIĘKNEJ BAROKOWEJ ŚWIĄTYNI KANON D-DUR PACHELBELA.
Gołąb nie wyglądał na poruszonego moją tragedią. W ogóle sprawiał wrażenie niewzruszonego drania. Nic nie robiło na nim wrażenia. Nawet kolejka do kasy.
Nie, kolejka to nie jest dobre określenie.
- Holiszit - wykrztusił zdumiony turysta w turkusowej koszulce. Wyglądał jak Grek. I Żyd. Grecki Żyd.
Miał wielgachny plecak i pejsy.
Na widok trzy razy zakręconego ogonka ludzi poczułam nagły odpływ mocy i zdecydowałam, że chyba sobie odpuszczę zwiedzanie. Chyba nawet na sto procent.

Przez następną godzinę szwendałam się bez celu wśród budowli tak zabytkowych, że aż słów brakuje. Zerknęłam na rzeźbione opakowania na truchełka, pokręciłam się po innym kościele, poprzepychałam łokciami w wąskich przejściach i udawałam zachwyt.
Ludzie tłoczyli się i przekrzykiwali. Łazili we wszystkich kierunkach i sprzeczali w kilkunastu językach.

...A kiedy zdecydowałam, że może na drodze osmozy przeniknęło do mnie trochę historycznej wiedzy, wróciłam tam, skąd przyszłam. Znaczy - do parku chciałam wejść. Po drodze minęłam równie długą, co godzinę temu kolejkę do kasy. Greko-Żyd w turkusowym polo, z miną wyrażającą bezgraniczną dezaprobatę nadal zapuszczał korzenie w średniowiecznym bruku.
Brak przewodnika ma  jednak coś na kształt uroku. O ile urokliwym można nazwać wchodzenie w losowo wybraną ulicę i łudzenie się, że może będzie na niej coś ciekawego.
I kilka rzeczy było.


Skoro nie miałam możliwości odchamienia się na koncercie, zdecydowałam, że może chociaż do muzeum wstąpię, poudawać, że jestem kulturalna i nie brak mi ogłady.

Swoją drogą po co komu informacja turystyczna i tabliczki wskazujące drogę, skoro sprzedawczynie precli są lepsze niż jakakolwiek nawigacja?

I generalnie wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że upatrzone muzeum akurat było zamknięte, bo coś-tam-coś-tam.

Uraczona tak szczęśliwą nowiną, popełzłam w stronę drzew, licząc na wolne miejsce na ławce. Przeszłam obojętnie pod kolejnym super-sławnym zabytkiem i bez ostrzeżenia, nagle, zaatakowała mnie Carmen. Usadowiłam się zatem niezbyt wygodnie i słuchałam. I słuchałam. I słuchałam. Od czasu do czasu zastępował ją Piotr Ilicz.

I byłoby naprawdę pięknie, gdybym tylko nie musiała gnać na dworzec.

A tego przegapionego Kanonu za nic nie przeboleję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz