środa, 24 grudnia 2014

Smells like polibuda

Bo czymże byłby koniec grudnia bez tradycyjnego sernika a'la Checzchok.

niedziela, 21 grudnia 2014

Iskierki

Przyszłam napisać coś bardzo smutnego. Serce mnie boli - fizycznie - i w ogóle jest bardzo źle.
Zostałam nawet zdekonspirowana. Na ławce. To było dziwne i straszne - i już się zbierałam, żeby to opisać.
A potem zobaczyłam szkic posta, stworzony jakoś w październiku.
Co mi tam.
Opublikuję go zamiast tamtej boleśnie aktualnej opowiastki bez puenty.
W ogóle mam sporo niedokończonych wpisów, które kiedyś miały jakieś znaczenie.
Kiedyś. Miały.  Jakieś.  Znaczenie.
Są takie dni, kiedy wszystko kojarzy mi się tylko z bólem.
No ale. Poniżej drobnostki, które kiedyś.  Miały.  Jakieś.  Znaczenie.
__________________
Chujnia z grzybnią narasta dookoła, nic nie jest takie, jakie miało być i czuję, że znowu wpadam w depresję depresji, więc na przekór całemu padołowi łez napiszę pozytywnego posta.
Obserwuję.
Uważnie, choć dyskretnie (no, taką mam w każdym razie nadzieję).
I czasem nawet udaje mi się zobaczyć jakąś drobnostkę, która poprawia mi humor. Taka słodka rodzynka w czarnym budyniu Weltschmerzu*.
***
Sine chmurska straszyły, że zaczną przemakać zanim dotrę do domu. Parasola niet, ofkors, bo noszę go zawsze wtedy, kiedy okazuje się zbędny. Cienki ze mnie jasnowidz.
No więc - przytupuję niecierpliwie, czekając aż ludzik na sygnalizatorze zmieni kolor na zielony.
Przez pasy statecznie przetoczył się ciągnik z przyczepką napchaną darami matki Ziemi. Ze sterty warzyw wypadł mały, brudny, nadgniły kartofel i potoczył się prosto pod moje nogi.
Ciągnie swój do swego, uznałam, podnosząc go i wsadzając do torby.
Może jest  na świecie więcej ludzi chętnych do zaadoptowania kartofla?
***
Piękniejszej dziewczyny w życiu nie widziałam. Nerkę bym sprzedała, żeby tylko móc na nią patrzeć i patrzeć, i patrzeć (tę dziewczynę, nie nerkę. Chociaż w sumie od zawsze interesował mnie wygląd człowieka od środka). Niestety pewnego dnia wyszła z Cyrku i nie mogłam się cieszyć jej obecnością.
Aż tu nagle.
Korek, jak przystało na Węglokopy. Blaszany rzęch stał i rzęził w powolnej agonii.
Słońce chyliło się ku zachodowi, podbarwiając chmurki na pomarańczowo.
Może to nie była ona - może tylko ktoś bardzo podobny... ale to nieważne.
Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty.
Nie na Twerskiej i nie mimozę - ale miała czarny płaszczyk, na którego tle żółty bukiecik był świetnie widoczny.
Podziękujcie jej w moim imieniu.
***
Tak żem czuła, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
I miałam rację, tak dla odmiany.
No ale zanim przyszły żal, smutek, wściekłość i znana mi od wielu miesięcy pustka, na kilka chwil pogrążyłam się w cudownym, różowym baloniku słodkiego niemyślenia.
Jesień w pełni, zachód słońca, lekko pozłocone liście. Chłodek wieczorny i huśtawkowa parabola.
Tak rzadko czuję się szczęśliwa, że każda z tych chwil wyrywa mi się w pamięci jako coś egzotycznego.
Przefarbowane z blondu na  blond loczki spadały mi na twarz. W głowie szumiało od mocniejszego napitku.  Zapętlony Kanon D Dur brzęczał w słuchawkach.
To wcale nie było warte tego wszystkiego, co przyszło potem - ale mimo wszystko było tak cudnie nieprzewidziane. Ten rodzynek wśród Weltschmerzu wypłynął na chwilę, po czym z plumknięciem pogrążył się w mazi.
__________
* kurczaczek, no, bijcie, zabijcie, ale nie pamiętam kogo właśnie sparafrazowałam. Gdzieś w Internetach wyczytałam te słowa i bardzo mi się spodobały.

czwartek, 27 listopada 2014

Manifest

Jestem kartoflem
mam lat prawie 20
nie umiem pisać wierszy
więc parafrazuję Poświatowską

myślałam kiedyś
i och jak bardzo się myliłam
że to wszystko się kiedyś zmieni
ale nie na gorsze
do chuja pana

i budzę się czasem z myślą
że to nie tak miało być
wszystko
miało być inaczej
obiecywali

kłamali

powiem im potem
że to kot
albo wypadek
że to bezsenność
i zmęczenie

Tymczasem
podyndam sobie na tym balkonie
usychając z tęsknoty
za sama nie wiem czym

Jestem kartoflem
mam lat siedem tysięcy
sądząc po zmęczeniu  światem
i wciąż żyję -

poniedziałek, 24 listopada 2014

Dziwne

- Chujowo na tych studiach, nie?
- No, strasznie.
- To dawaj, choć, jedziemy. Będziemy mieć rozrywkę alboco.
Wzruszyła ramionami.
Usadowiłyśmy się w ekspresowym busie relacji Węglokopy-Gród Kraka i pojechałyśmy.
- No i gdzie teraz?
No i poszłyśmy.
Stanęłam przed jego smoczą pomnikowością i spojrzałam nań wyzywająco.
Nic.
Może to jak w dżurejsik parku, pomyślałam i zaczęłam wymachiwać kończynami, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Coś tam było, że niby gady są wyczulone na ruch. A może właśnie nie są...no mniejsza.
Nic.
- No dawaj, stary, co jest z tobą, ja już mam prawie dwadzieścia lat i nie powinnam istnieć!
Kilku spacerowiczów zasugerowało mi udanie się do specjalisty.
Machałam, skakałam i obrażałam rodzinę smoczyska do pięciu pokoleń wstecz.
- Ech, do dupy z takim smokiem - mruknęłam w końcu zniechęcona.
- No. Choć, wracamy. Kolosy są i w ogóle...
I wróciłyśmy.

Budzik zadzwonił w odpowiednim momencie.
Już zaczęłam pisać semesesa do towarzyszki ze snu, żeby jej opowiedzieć swoją szaloną wizję, kiedy poczułam, że telefon wibruje.
Wiadomość brzmiała następująco: "Chujowo na tych studiach, nie?".

...i kuszą mnie teraz te busy, oj, kuszą straszliwe...

środa, 8 października 2014

Na obiad było spaghetti

Latający Potworze Spaghetti,
Dopomóż.
Powiedz, że to się nie dzieje.
No weź coś zrób, co? Ej?
Jest ósmy października. Tusz mam pod oczami i  szlafrok na grzbiecie.
Pacnij macką i weź zrób tak, żeby było inaczej.
Wiesz co mam na myśli, nie? W końcu jesteś bogiem.
Całkiem przystępnym i zgrabnie wymyślonym.

Proszę?

czwartek, 25 września 2014

Persona

Oświecenie przyszło nagle, podczas gdy ziemniaki na placki tarłam razem z palcami.
Obawiam się, że znalazłam odpowiedź na dręczące ludzkość pytanie "kim jestem?".


Jestem kartoflem.

Cholibka.

poniedziałek, 22 września 2014

Widokówki #2

Gdyby nie fakt, że wierzę w matematykę, powiedziałabym, że ciąży nade mną jakieś gówniane fatum, regularnie psujące moje plany. Cokolwiek sobie umyślę, to musi się spieprzyć, zanim zdążę się tym nacieszyć. Wciąż tli się we mnie jakaś maleńka iskierka nadziei, której głównym zadaniem jest wodzenie mojej nadwyrężonej imaginacji na manowce. I tym razem też sobie stworzyłam w głowie całkiem realny plan. Uznałam,  że skoro już nigdy nie wrócę do Cyrku ani żadnej innej placówki edukacyjnej tego typu, mogę spokojnie uczcić pierwszy września.W ramach dość skromnego świętowania miałam po prostu rozpocząć ten dzień od wykonania widowiskowego nura, stworzenia sobie drinka z przepysznego, wyrabianego przed gospodynię likieru i rozkoszowania się myślą, że nie jestem już uczniem.No ale oczywiście, świat przestałby się kręcić, gdyby choć raz coś poszło po mojej myśli - i zupełnie niespodziewanie wraz z nadejściem września, całe wybrzeże pokryły ogromne chmurzyska, zaczął wiać bardzo silny wiatr i pogoda była raczej podbiegunowa niż podzwrotnikowa. W dodatku przez cały dzień umierałam z powodu niezwykle nasilonej migreny i nawet mnie fizycznie zaczęło boleć małe, biedne, nieszczęśliwe, kolczaste serduszko.Mimo kapryśnej aury, dorzucam kolejne widokówki godne zapamiętania.
Magistrala Adriatycka 


***

To jednak nie był dobry pomysł, żeby bez rezerwacji szukać miejsca na wyspie. Po niesłychanie niekomfortowej nocy w pojeździe, wstałam jeszcze bardziej zmęczona i jakby przeżuta. Niebo zakryły paskudne, sine chmurska i wiało coś w stylu przedwczesnej Bory.Zmarznięta i pozbawiona innej możliwości udałam się szukać możliwie osłoniętego od wiatru miejsca w zaroślach. Przedzierałam się przez jakieś krzaczyska i usłyszałam, że coś się poruszyło.Zdrętwiała bardziej z zimna niż strachu, spojrzałam do góry.
- Okurde. - stwierdziłam niezbyt elokwentnie.
Przepiękny sęp białogłowy obrzucił mnie niemiłym spojrzeniem i zerwał się do lotu.

Zmarznięty, głodny i zmęczony szczur lądowy nie docenia widoczków z promu


***

Chorwacja po deszczu pachnie starymi skarpetkami. Dokonałam tego odkrycia, siedząc na ławce w porcie i męcząc ledwo działające Wi-Fi. Dookoła snuli się wczasowicze, niezwykle skonfundowani takim stanem atmosfery.Poczułam, że ktoś mi się przygląda. Łypnęłam spod kaptura naciągniętego na słuchawki.
- Tylko nie to... - pomyślałam, czując w żołądku znajomy ucisk.
Było ich dwoje, na oko w moim wieku, stali niedaleko i wyraźnie się nad czymś namyślali. Kiedy jest się mną, to nie może wróżyć nic dobrego.
- Patrz, jakaś dziewczyna. Próbujemy?
- Eee
- ?
- Pewnie Niemka
- Czemu?
- No bo patrz, jaki ryj
(chwila milczenia, atmosfera gęstnieje)
Checzchok ściąga słuchawki i posyła rodakom swój druciany, krzywy uśmiech:
- Polki też bywają brzydkie.
Panowie oddalili się w popłochu.

***
Kvarnerskie obrazki

- Oż ty uparty bydlaku - warknęłam, odganiając natrętną krewetkę.
A może to nie była krewetka? Czymkolwiek to było, z uporem maniaka atakowało moje stopy, z braku lepszego pomysłu wymaczane w Adriatyku.
Agresor bynajmniej nie planował odpuszczać i złapał mnie za mały palec. Nie sądziłam, że te bydlęta mogą być tak złośliwe.
Syknęłam, burząc nogami wodę.
- Excuse me - zainteresowała się jakaś Niemka-emerytka. - What are you doing here?
W sumie mogło to wyglądać dość dziwnie. Siedziałam na brzegu w towarzystwie puszki piwa, kopałam nogami, wymachiwałam łapami i ciągle burczałam na coś w wodzie.
Speszyłam się i wybąkałam tylko:
- I guess I'm feeding shrimps with my feet...
Niemka uniosła brwi bardzo wysoko i oddaliła się.
Zdecydowanie nie umiem kontaktować się z homo sapiens.

***
Stymulatory Checzchokowej romantyczności

Przyszło mi to do głowy nagle i bez ostrzeżenia. To był kolejny spokojny wieczór spędzony na liczeniu nietoperzy i wypatrywaniu krabów. Słońce już zaszło i tylko fioletowa łuna unosiła się w okolicach Pagu. Pomarańczowy księżyc wisiał na gwieździstym niebie.
Usatysfakcjonowana estetycznie tym widoczkiem, postanowiłam, że będę romantyczna. Już kiedyś sobie coś takiego umyśliłam, ale nigdy nie miałam okazji wprowadzić zamysłu w czyn. Dopiero wówczas uznałam, że nadeszła odpowiednia chwila.
Niewiele myśląc - tak dla odmiany - ściągnęłam sukienkę, zostawiłam buty na drobnych kamyczkach i zsunęłam się do wody prosto z pomostu.
I bardzo szybko odkryłam, że pływanie w blasku księżyca wygląda dobrze tylko na obrazkach.
Woda wydawała się znacznie chłodniejsza. W dodatku drgnęłam z obrzydzenia, gdy jakaś ryba otarła mi się o nogę. Nie wpadłam na pomysł, by zdjąć okulary i słone kropelki skutecznie ograniczyły moje pole widzenia. Niezwiązane włosy oblepiły kark. Z mocno upośledzonym zmysłem wzroku skierowałam się w stronę brzegu, uznawszy, że łatwiej jest z pomostu skoczyć, niż się na niego potem wdrapać. Przy okazji solidnie rozharatałam sobie łydkę, usiłując wymacać stopą schodek. Przepływający nieopodal kuter wywołał fale, które zamoczyły mi uszy i rozchlapały się na przybrzeżnych kamieniach.
- Szlag - mruknęłam. - Moja sukienka...
Chorwackie plaże mają to do siebie, że jest ich niewiele. Do wody najczęściej skacze się prosto ze skały albo przygotowanego w tym celu pomostu. Brzeg bywa nierówny, skalisty, czasem z niewielkim pasem żwiru, na którym można położyć matę. Dno bywa zdradliwe, szybko robi się głęboko, a pomiędzy kamieniami gnieżdżą się całe kolonie jeżowców, krabów i rozgwiazd. Wygląda to świetnie za dnia, kiedy wszystko widać i ma się ubrane buty do kąpieli, ale traci urok po zmroku, gdy jest się boso.
Wprawdzie uczęszczana przez turystów plaża została dokładnie oczyszczona z jeżowców, ale kamieniste dno wcale nie ułatwiło mi wypełznięcia na brzeg. Kiedym już się wynurzyła jako ta Wenus z morskiej piany, po raz kolejny przeklęłam swoją głupotę. Fale zmyły gdzieś moje klapki, byłam mokra, zmarznięta i nie mogłam się nawet wytrzeć. Szkoda mi było zakładać ładną sukienkę na wilgotne, słone ciało więc około dwudziestej drugiej musiałam iść przez miasto w samym stroju kąpielowym i bez butów.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją romantyczność.


***

Mój kontakt z samcami tego samego gatunku nigdy nie kończy się dobrze. Tym razem jednak było inaczej.
I jeśli spodziewacie się lawstory, to pamiętajcie, że jestem Checzhokiem.
No wiec ta znajomość była jedną z najdziwniejszych, jakie mi się przydarzyły.
Nie wiem ile miał lat, jak miał na imię, ani w ogóle nic o nim nie wiem - bo i nie zamieniliśmy ani słowa. Nazwijmy go Hans. Wyglądał na nieco młodszego ode mnie. Taki trochę piłkarz - szczupły, wysportowany, ze starannie ułożonymi blond włosami. Niemiec.
Mała dygresyjka, niezbędna jako wprowadzenie:
Z racji tego, że jestem leniem, odkryłam, że mogę pływać, nie wkładając w to żadnego wysiłku. Wystarczy odpowiednio duże koło ratunkowe - i już. Usadawiam się w nim jak w fotelu i mogę tak godzinami dryfować, od czasu do czasu przybijając do brzegu, żeby wziąć sobie coś do picia. Z książką wolałam nie ryzykować, ale nieraz rozwiązywałam w ten sposób krzyżówki.
Praktykuję ten styl pływacki już od ładnych paru lat, ale jeszcze nigdy nie spotkałam nikogo, kto wykorzystywałby dmuchane koło w podobny sposób. Z reguły ludzie po prostu mi się przyglądają, unosząc brwi i zaraz zapominając o moim istnieniu.
Ale nie Hans.
Widziałam, że na mnie patrzy, więc odwróciłam się plecami tak, żeby nie widział mojej twarzy. Potem usłyszałam kilka soczystych "Scheisse" i  kiedy odwróciłam głowę - zrównał się ze mną. Jego koło było trochę większe, przez co trudniej było się na nie wdrapać i wygodnie usadowić. Jakoś mu się jednak udało. Odgapił nawet mój napęd - najefektywniej jest  poruszać się tyłem, wiosłując rękoma.
Patrzał na mnie jakoś tak wyzywająco. Potem zamachnął wszystkimi odnóżami - i zaczął płynąć, wciąż intensywnie mi się przyglądając.
Nie wiem, czy dobrze zinterpretowałam jego zachowanie, ale również zaczęłam wiosłować.
Ścigaliśmy się od jednego pomostu do drugiego, często łeb w łeb, chociaż doświadczenie przemawiało na  moją korzyść i zwykle wygrywałam.
Za każdym razem kiedy wchodziłam do wody z kołem, Hans pojawiał się tuż obok, gotowy do rozpoczęcia wyścigu.
Trwało to może ze dwa dni - a potem zniknął. Jak mniemam, wrócił do Dojczlandu. Ciekawe, czy opowie kolegom o jakiejś dziwnej dziewczynie, z którą się ścigał na dmuchanych kołach, ani razu się do niej nie odzywając.
Negliż zawsze spoko

***

Dokładnie za tydzień zobaczę "swoją" grupę.  Jestem gotowa modlić się do Latającego Potwora Spaghetti, żeby tylko trafić na ludzi przyjemnych, spokojnych i dojrzałych. I żeby się ze mnie nie śmiali. Nawet prosiłam o to spadającą gwiazdę, ale jak sądzę, miała mnie w dupie. No, w każdym razie w kosmicznym odpowiedniku dupy, jaki może wykształcić odłamek jakiegoś meteorytu.

piątek, 5 września 2014

Widokówki #1

Jakoś tak się smutno złożyło w moim nieszczęsnym życiu, że lwią część tak zwanej nastoletniości spędziłam cierpiąc sobie grzecznie i po cichutku, z wzajemnością nie cierpiąc rówieśników. Umierałam ze strachu przed czarnymi scenariuszami, które zawsze - każdy, co do jednego - niezmiennie się spełniały. W dość oczywisty sposób ominęła mnie większość przyjemności i szaleństw zarezerwowanych dla młodzieży - bo byłam zawsze inna, dziwna, z obcej planety.
Beskidy-Pieniny-Velebit
Przystałam więc z radością na propozycję spędzenia czasu w cudownie normalny, perfekcyjnie młodzieżowy sposób. Nie wydarzyło się wprawdzie nic szalonego (choć zachowałyśmy zasadę no damage - no fun) i utwierdziłam się w przekonaniu,  że jednak jestem dziwakiem, ale za to odrobinę się uspołeczniłam. No i zaprzyjaźniłam z sokiem z gumijagód, po którym szumi w głowie i pali w przełyku. Dobry na złe wspomnienia.
I tak się zaczęły moje cudowne, wspaniałe, jedyne takie, niezapomniane najdłuższe wakacje życia. Przynajmniej tak się o nich mówi, chociaż ja ani przez chwilę nie czułam żadnej doniosłości tej nadzwyczajnie długiej laby.
Wprawdzie mam jeszcze prawie miesiąc wolnego, ale planuję wykorzystać ten czas na zamartwianie się, czy przeżyję jakoś na studiach. Już mnie nawet brzuch zaczął boleć ze stresu.
No ale ja nie o tym chciałam.
Zatem - byłam sobie trzy razy w górach (i trzy razy była mierna pogoda) i przywiozłam Wam kilka widokówek.
Checzchok i obsługa siekiery, czyli "wyobraź sobie, że to Adolf".

***

- Zauważyłyście może - zagaiłam tonem wskazującym na jakże-ach-głębokie-przemyślenie. - że w większości mało ambitnych horrorów coś bardzo złego dzieje się grupie nastolatków na wakacjach w środku zadupia?
Oderwały się na chwilę od ożywionej dyskusji na temat tego, jaki straszak obejrzeć tej nocy.
- No?
- Rozejrzyjcie się.
Z nieskrywaną radością obserwowałam zmiany na ich twarzach, gdy powoli odkrywały Prawdę, którą ja widziałam jeszcze przed wyjazdem.
Oto my - paczka kumpelek z liceum, same w domu w górach, dookoła lasy, w których kto wie, co się może kryć, do domu daleko, droga wąska, coś tam grzmi w oddali, zapowiadając burzę, beztroskie wczasowiczki nastawione na zabawę nawet nie zamknęły drzwi wejściowych, a w dodatku w pobliżu domu zostało sporo ciężkich, ostrych przedmiotów po niedawno ukończonej budowie. Nie wspominając o niewielkiej drewutni z piłą mechaniczną.
- Klaudia...
Wobec nagłej eksplozji ciszy żadna nie mogła zaprzeczyć, że ktoś puka do drzwi. Bardzo głośno.

***
Checzchok się uspołecznia
- Ten czujnik cofania to jednak dobry wynalazek jest - stwierdziła kierowczyni, włączając wsteczny i szykując się do zaparkowania pojazdu pod sklepem. - przynajmniej się w nic nie u...
Szarpnięcie, trzask, chwila ciszy.
- Żeszkurwamać.

***

Zwężenie drogi skutecznie utrudniło ruch w stronę popularnego pienińskiego uzdrowiska. Cały sznur aut zawierających zirytowanych człowieków stał już od dłuższej chwili.
Dyskretnie rozejrzałam się  wokoło, ale żaden z pasażerów nie sprawiał wrażenia, jakby widział to, co ja.
Jeszcze raz zerknęłam przez okno w dół, na rzeczkę wijącą się wśród gęstych zarośli i drzew.
Nadal tam stał, spokojnie obserwując wodę.
To wcale nie tak, że czarny bocian to wielka rzadkość.
Po prostu ludzie patrzą, ale nie widzą.

***

Zastygłam w bezruchu, żeby nie spłoszyć motyla, który przysiadł na mojej dłoni. Zresztą jakakolwiek próba zmiany pozycji wywoływała kolejną falę bólu głowy. Ległam nad Dunajcem, wpatrując się bezmyślnie w rozpogadzające się niebo. No i w ptaszysko, które nade mną krążyło.
Dopiero po chwili zauważyłam, że coś jest nie tak z jego podwoziem. Niewłaściwy kolor albo coś w tym stylu.
Wylądował na drugim brzegu rzeki i popatrzał na mnie.
Moja zmęczona gorączką mózgownica potrzebowała jeszcze chwili, by zacząć przetwarzać dane.
- Znowu ty? - raczej pomyślałam, bo chrypa nie pozwalała mi na wydanie z siebie innego odgłosu niż cichy jęk.
Był przepiękny, kiedy tak dumnie stał. Słońce odbijało się w jego ciemnych piórach.
- Aparat, szybko, muszę mu zrobić zdjęcie, przecież to taki rzadki okaz...
Motyl i bocian zerwały się do lotu w tym samym momencie.
Rowerem przez przełom Dunajca

***

- Ty, przyjrzyj się tamtemu facetowi - szepnęłam konspiracyjnie, odciągając rodzicielkę od barierki.
- Co? Komu?
- No tamten taki, widzisz? Zdjęcie teraz robi.
Stukot kółek zębatych w mózgu.
- Ej...taki Putin trochę, nie?
Nie mam pojęcia co on robił na Sokolicy. I dlaczego. I jak mu się żyje, będąc sobowtórem tak niepopularnego polityka.

***

Flisak zapodawał góralskie opowieści.
- A słyszeliście o tym niedawnym wypadku?
- No?
- Bo teraz pogoda taka niepewna, w górach często burze przechodzą, a skały śliskie...
Pasażerowie kiwnęli głowami. Sama dzień wcześniej stosowałam metodę "na żółwia", żeby jakoś wdrapać się po śliskich kamieniach na szczyt.
- Taki jeden turysta, wielki zapaleniec, uznał, że deszcz mu nie przeszkodzi i na Sokolicę wszedł w taką ulewę. Z przewodnikiem, bo to niby bezpieczniej.
- ?
- No i spadł mu ten przewodnik...
- ???
- Ale to nic, w Szczawnicy kupił sobie nowy.
Pienińskie obrazki

***

Miała na imię Klaudia i mogła mieć jakieś siedem lat. Nawet trochę podobna do mnie - szczupła, drobna, z blond włosami spiętymi w kucyk. Busik telepał się na trasie od jednej atrakcji turystycznej do drugiej.
- Sztelpy. Szyte-eelpy, szty-e-ly-py-y - powtarzała niepoprawnie moja imienniczka.
- Ale to się chyba jakoś inaczej nazywało... - mruknęła jej opiekunka, zapewne przerażona myślą o wydatkach związanych z jeździectwem.
- Sztelpy. - dziewczynka powtórzyła stanowczo, patrząc na mnie wyczekująco.
Było coś urzekającego w tym obrazku - jakbym widziała siebie sprzed ponad dekady. Zakochana w koniach, pełna nadziei, przekonana o swoich możliwościach...
- Czapsy. - odparłam - To to samo, co sztylpy, tylko łatwiej zapamiętać i wymówić.
- Czapsy...
- Och, pani też jest amazonką? - matka (?) dziecka wyglądała na zadowoloną, że dyskusja nieco zmieniła tor.
- Byłam. Tak sądzę... - uśmiechnęłam się nieśmiało i krzywo, bo inaczej nie umiem.

***
Checzchok i turystyka górska

Niezobowiązująco omiatałam spojrzeniem kolejny straganik z tandetą.
- Przepraszam panią, jaki to jest kolor? - góral za ladą ponaglająco machał mi przed oczyma kłębkiem włóczki.
- Jagodowy.
- Jakojaki?
- Jagodowy.
Spojrzał na mnie, jakby nie był pewien, czy nie żartuję.
- No podobno jagodowy jakiś... - wymruczał do telefonu trzymanego przy uchu. - A skąd mam wiedzieć jaki? Tak mi powiedziała. Jak to kto? No nie wiem, turystka chyba.
Już miałam się oddalić, gdy kramiarz znowu podstawił mi pod nos nici.
- A można by powiedzieć, że to różowy jest?
- Tak, w pewnym sensie...
Rozpromienił się.
- No widzisz - uspokoił swojego rozmówcę - mówiłem ci, że dobry kolor kupiłem. Fioletowy.

***
c.d.n.

piątek, 1 sierpnia 2014

Gaudeamus igitur

Kiepsko spałam tej nocy. Dręczyły mnie jakieś niepokojące, fantasmagoryczne obrazy. Co chwilę się budziłam.
Rano byłam więc zombiakiem jeszcze bardziej niż zwykle. Zrobiłam sobie herbatkę i złożyłam wizytę u Ojca Goriota (coś mi się wydaje, że dopiszę tę powieść do listy moich ulubionych książek).
Potem założyłam zbyt duże słuchawki i oddałam się błogiemu relaksowi w rytmie Beethovena.

I usłyszałam coś jakby pukanie.
Pomyślałam, że to może kurier z moją wyczekiwaną od kilku dni Matematyką dla studentów wyższych uczelni technicznych.

Ale nie.

W wizjerze ujrzałam listonoszkę z niewielką kopertą, która z pewnością nie mogła skrywać grubaśnego tomiszcza odkrywającego sekrety rachunku różniczkowego.

Na szczęście w ostatniej chwili moja niedospana mózgownica zarejestrowała, że nie mam gaci.

I w takich oto niezbyt lirycznych okolicznościach oficjalnie zostałam studentką.
Przyszłym inżynierem.
o ile mnie nie wywalą po pierwszej sesji, ale cii, to ma być optymistyczny, energetyczny post


To, jak sądzę, jedna z chwil Godnych Zapamiętania. Ten nieświeży, wymięty poranek smakujący resztką zimnej herbaty.

Mogę teraz dotknąć, pomacać, powąchać, poczuć skutki swojej niepopularnej decyzji, podjętej w wyniku sama-nie-wiem-czego. Jak to się stało, że nagle postanowiłam się przebranżowić? Jak to będzie uczyć się o sprawach na pograniczu alchemii i czarnej magii, obliczeniach, które nie śniły się większości ludzi?

I wiem doskonale, że to żadne osiągnięcie, bo na politechnikę dostać się bardzo łatwo (w każdym razie na większość wydziałów i kierunków) i prawdziwie radować można się dopiero po zaliczeniu egzaminów.
Ale mimo to cieszę się na swój dziwny, asekuracyjny sposób.

Gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus.

sobota, 19 lipca 2014

Śmierć Szczurów złożył mi wizytę

Pojechałam zmęczyć się na rowerze. Pogadałam z kaczkami, wiewiórka prawie wpadła mi pod koła, wlazłam w kadr jakiejś parze młodej i udało mi się nie rozjechać węża.
Wróciłam, uzupełniłam poidełko i zajęłam się swoimi sprawami.
W porze kolacji poszłam napełnić miseczki.
Jedną niepotrzebnie.
Ziutka umarła. Tak po prostu, bez zapowiedzi, w swoim ulubionym kątku. Zupełnie jakby zasnęła.
Miała sześć lat.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Siódmy siódmy

Siódmego dnia siódmego miesiąca...
No więc dokładnie wtedy kupiłam Julka i była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w swym nieszczęsnym życiu.
I choć realizm tłucze mnie po łbie encyklopedią za doszukiwanie się w tej dacie sensu naddanego, chciałabym, żeby i tym razem siódmy lipca przyniósł mi szczęście.
Bo, widzicie, przyjęli mnie na studia, więc pognałam do Zamku Farquada, żeby zostawić tam swoją skromną, białą teczusię z dokumentami.

Poprawność kwestionariusza sprawdzał osobnik do bólu politechniczny (duże okulary, kraciasta koszula wsunięta do spodni, długopis w kieszonce na piersi), który pasowałby na wykładowcę od budowy i eksploatacji maszyn (takie skojarzenie).

I ten wpis może nigdy by nie powstał, ale...

Jeśli ktoś regularnie czyta te moje grafomańskie blogasiowe wypociny, zapewne zerknął na notkę "Salvador". Wspomniałam tam o dziwnym zjawisku, które wywołuje u mnie nieokreślony niepokój.
W skrócie - chodzi o to, że czasem po raz pierwszy znajduję się w jakimś miejscu, ale czuję, że już kiedyś tam byłam.
I tym razem było dokładnie tak samo.
Śniłam o tym budynku. Byłam w jego wnętrzu.
I wszystko.
Wszyściutko.
Było dokładnie tak samo.


Wiadomo - chciałabym zostać tam na dłużej i w miarę możliwości nie wylecieć na pierwszym roku. Chcę być inżynierem - a może i kimś więcej...

Drogi blogasiu - czy to była dobra decyzja?
Czy to będzie dobra decyzja?

Niech mi ktoś wyjaśni, skąd się bierze to uczucie.


W wolnej chwili przygotuję nieco spóźnioną foteczkową słit relację z niezwykłego zjawiska - przygód Checzhoka wśród ludzi, a nie tylko we własnej głowie.

środa, 2 lipca 2014

Kierowczyni

Pora pomówić o konflikcie tragicznym determinującym moją nędzną egzystencję.
Otóż.
Zaawansowana fobia społeczna dławi mnie nieustannie, przez co mam problemy z wypowiadaniem się poza gronem "swoich" ludzi. W związku z tym, że ciągle milczę, jestem brana za dziwaka.
A że ostatnio usiłuję się trochę uczłowieczyć, z ogromnym trudem staram się mówić choć odrobinę więcej. Sęk w tym, że wówczas wychodzę na psychopatkę, przez co staję się turbodziwakiem. Moja stara (nomen omen) przyjaciółka Ewcia zwykła mawiać: najpierw myśl, potem mów. Nigdy nie zmieniaj kolejności.
Niestety deczko mi to nie wychodzi.

Zapisałam się na kurs prawa jazdy, bo wypada je mieć i może nawet kiedyś mi się do czegoś przyda. Chodzę sobie na wykłady, słucham pilnie opowieści o znakach i skrzyżowaniach, i...
No dramat, po prostu.

AKT I, SCENA I

INSTRUKTORKA
mówi o tym, że będę mogła kierować pojazdami wolnobieżnymi

CHECZCHOK
A czy czołg też jest pojazdem wolnobieżnym?

INSTRUKTORKA
...

INSTUKTORKA
???

CHECZCHOK
...

INSTRUKTORKA
Skąd masz zamiar wziąć czołg...?

CHECZCHOK
Z demobilu

CHECZCHOK
O, albo z ruskiego targu.

INSTRUKTORKA
...

SCENA II

INSTRUKTORKA
pokazuje i objaśnia do czego służą kontrolki
Kojarzysz któreś z tych symboli?

CHECZCHOK
ucieszona
TAK!

INSTRUKTORKA
?

CHECZCHOK
Ta lampa Alladyna to jest olej!

INSTRUKTORKA
...


SCENA III
mowa o skrzyżowaniach i znakach poziomych
INSTRUKTORKA
No więc w Schizowicach jest skrzyżowanie, gdzie doskonale widać te linie

CHECZCHOK
uśmiech psychopaty

INSTRUKTORKA
zaniepokojona
Masz jakieś koleżanki w Schizowiach?

CHECZCHOK
uśmiech psychopaty
Wręcz przeciwnie.

INSTRUKTORKA
badawcze spojrzenie
...

SCENA IV
znaki ostrzegawcze - o zwierzętach gospodarskich i dzikich

INSTRUKTORKA
wspomina, że na drogę wybiegł koń

CHECZCHOK
Też mi kiedyś wybiegł koń na drogę

INSTRUKTORKA
Tak?

CHECZCHOK
Tak. Nie mogłam go powstrzymać, bo zostawił mnie w krzakach jakieś sto metrów od jezdni

INSTRUKTORKA
...

SCENA V
podstawy pierwszej pomocy

INSTRUKTORKA
Co zrobisz, kiedy znajdziesz oderwany członek?

CHECZCHOK
ma skojarzenia

INSTRUKTORKA
Nawet o tym nie myśl. Niepołączony z facetem zyskuje na mobilności ale poza tym już nie działa.

CHECZCHOK
...

SCENA VI
nadal pierwsza pomoc

INSTRUKTORKA
Co zrobisz, jeśli na miejscu wypadku znajdziesz oderwany palec albo inną kończynę?

CHECZCHOK
Dostanę ataku paniki i zemdleję.

INSTRUKTORKA
...

INSTRUKTORKA
Ale czołgiem to byś chciała jeździć?

CHECZCHOK
Jak kogoś czołgiem rozjadę, to nawet palec po nim nie zostanie

INSTRUKTORKA
...

SCENA VII
o drodze hamowania i wymuszaniu pierwszeństwa przez pieszych
INSTRUKTORKA
Z nimi to trzeba ostrożnie, bo nigdy nie wiadomo, co im się uwidzi.

INSTRUKTORKA
Przecież nikogo nie chcesz rozjechać.

CHECZCHOK
uśmiech psychopaty

INSTRUKTORKA
Prawda?

CHECZCHOK
Zależy kto się napatoczy...

INSTRUKTORKA
...



Mowa jest źródłem nieporozumień.
Albo ja jestem jednym wielkim nieporozumieniem.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Architektura krajobrazu

Przyjmijmy dość rozsądną tezę, że książki są posegregowane według gatunków i alfabetycznie nazwiskami autorów.Wtedy można uznać, że to dość możliwe, że utwór kogoś na es będzie na dolnej półce regału. To tłumaczyłoby, dlaczego Mały Książę leżał dokładnie tam, gdzie mi się wyśnił.
zaś te profetyczne sny, cholibka. A więc jednak już zbzikowałam?

A teraz porzućmy pragmatyzm i logikę i poczytajmy sobie, co też Saint-Exupery miał do powiedzenia.

Otóż na planecie Małego Księcia były ziarna straszliwe. Ziarna baobabu. Zakażony był nimi cały grunt. A kiedy baobab wyrośnie, to na wyrwanie jest za późno i nigdy już nie można się go pozbyć. Zajmie całą planetę. Przeorze ją korzeniami. A jeżeli planeta jest mała, a baobabów jest dużo, to one ją rozsadzają.

Jest to kwestia dyscypliny. [...] trzeba robić bardzo dokładną toaletę planety. Trzeba się zmusić do regularnego wyrywania baobabów, i to natychmiast po odróżnieniu ich od krzewów róży, do których są w młodości bardzo podobne.


- Kolce nie służą do niczego. To tylko złośliwość kwiatów.
[...]
- Nie wierzę ci. Kwiaty są słabe, są naiwne. One zabezpieczają się, jak mogą. Im się wydaje, że z kolcami są bardzo groźne.

- Od milionów lat kwiaty mają kolce Mimo to od milionów lat baranki jedzą kwiaty. A czy nie wydaje ci się godne wyjaśnienia, dlaczego kwiaty zadają sobie tyle trudu dla wytworzenia kolców, które nie służą do niczego? Czy wojna między kwiatami a barankami nie jest rzeczą poważną? [...] Jeżeli ja znam jedyny kwiat, który nigdzie poza moją planetą nie istnieje, i jeżeli mały baranek może go któregoś ranka zniszczyć za jednym zamachem, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni [...]?

Lecz jeśli baranek zje kwiat, to tak jakby wszystkie gwiazdy zgasły.

W ten sposób mimo dobrej woli płynącej z jego uczucia Mały Książę przestał wierzyć róży. Wziął poważnie słowa bez znaczenia i stał się bardzo nieszczęśliwy.


- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis, a później dorzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyną na świecie.


- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu.



- Wiesz... moja róża... jestem za nią odpowiedzialny. A ona jest taka słaba. I taka naiwna. Ma cztery nic niewarte kolce do obrony przed całym światem.


Popatrzcie w niebo. Zapytajcie: "Czy baranek zjadł różę? Tak czy  nie?" I zobaczycie, jak cały świat zmieni się dla was.

Nasuwa mi się jeden wniosek: baran zeżarł różę, którą oswoiłam, po czym wykupkał baobaby, a ja - o, słodka naiwności - do ostatniej chwili łudziłam się, że to kolejne róże, którymi będę mogła się zaopiekować. A one rozerwały moją planetę i  nędzne kolce w niczym mi nie pomogły.

I to tylko głupi zbieg okoliczności i moja nadinterpretacja, że ten sen, i to powtórne, czujne czytanie, wydarzyły się właśnie w rocznicę... Muszę sobie dać spokój z tą nalewką.




poniedziałek, 16 czerwca 2014

Dziewczyna wie, że jest naprawdę brzydka, gdy...

...wraca od fotografa (ładnie ubrana, uczesana, pomalowana), a jakiś młody dżentelmen, idący z naprzeciwka, na jej widok symuluje atak torsji.










ała :(

środa, 11 czerwca 2014

Salvador

Ucieszyłam się niezmiernie, gdy dotarła do mnie wieść, że w mojej mieścinie można sobie obejrzeć szkice Dalego do Boskiej Komedii.
Zadarłam więc kiecę i pognałam się odchamiać, bo czułam, że po kilkudniowym odmóżdżeniu tych kilka neuronów, które mi się ostały, kwiczało żałośnie, błagając o jakąś bardziej wyrafinowaną rozrywkę.

Obrazki były urzekająco niepokojące, dokładnie w tym stylu, który przemawia do mojego poczucia estetyki. Wprawdzie wizja Dalego odbiegała od moich wyobrażeń o scenerii w dziele Dantego, ale i tak patrzało się przyjemnie. To zadziwiające, jak bardzo tajemnicze mogą być te dziwne, powyginane, groteskowe plamy rzucone na ledwo zarysowane, linearne tło, jakby z niewymazanymi liniami określającymi perspektywę.
Jak w moich snach.
Nieraz odnosiłam wrażenie, że Dali i Beksiński siedzieli mi w głowie i malowali wizje, które w niej powstawały.

Ale to nie szkice były najdziwniejsze.
Byłam pewna, że wchodzę do tego mini-muzeum po raz pierwszy. Sęk w tym, że ja już tam byłam. I to w dodatku - w moich snach. Na łapę własną i Julka, i Ziutki przyrzekam, że to wnętrze śniło mi się już kilka razy. Potrafiłam nawet odtworzyć drogę do odpowiedniej sali, wprawiając opiekunkę wystawy w pewną konsternację (- To pani tu już była? -Tak, w pewnym sensie). Wszystko, każdy szczegół wystroju, było dokładnie tak, jak w snach - rzeźbienia schodów, kominek, obrazy, ozdobne popiersie, kolor drewna, wygląd parkietu...
Dejavu nie jest dla mnie niczym nowym. Przynajmniej raz w tygodniu stwierdzam, że dana sytuacja już kiedyś miała miejsce. Jestem do tego uczucia tak przyzwyczajona, że przestało nawet budzić niepokój. Dużo gorsze jest odkrycie, że byłam już w miejscu w którym, chrzanić logikę, nigdy nie byłam. Albo, co gorsza - byłam tylko we śnie.
Nie potrafię tego wyjaśnić. O ile jeszcze można by stwierdzić, że być może byłam w tym muzeum (albo bardzo podobnym) dawno temu i tego nie pamiętam - ale w takim razie jak wytłumaczyć uporczywie nawracające sny o Schizowicach?

Trwało to przez co najmniej trzy miesiące, ponad rok temu. W moich snach zaczęła się pojawiać jedna i ta sama ulica. Problem w tym, że nijak nie mogłam sobie przypomnieć, żebym kiedyś ją widziała. Nie miałam pojęcia, gdzie mogła się znajdować i czy w ogóle istniała.
A pewnego dnia...
Trochę się przeliczyłam ze skutecznością skrótu i przypadkiem zaczęłam się kręcić na rowerze w okolicach centrum Schizowic. Zatrzymałam się więc na chwilę, żeby podumać nad swoim położeniem - i wtedy - zorientowałam się, że stoję naprzeciwko domu, w którym mieszkałam. Na ulicy, którą tyle razy się przechadzałam. W miejscu, które widziałam w najdrobniejszych szczegółach.
Sęk w tym, że na sto procent byłam tam po raz pierwszy i nie wiedziałam nawet, że to właśnie ta ulica mi się śniła.

W tym poście chyba nie będzie puenty, bo jakąż można by go podsumować? Miesza mi się w głowie? Jestem jak ta tancerka z Czarnego Łabędzia i nie odróżniam prawdy od fikcji?

Nie rozumiem po co są mi w życiu te surrealistyczne wątki.

wtorek, 3 czerwca 2014

Nic śmiesznego

- Ciekawe co tak wyjątkowego ma ta nowa ukochana, że zdetronizowała "damę nad damy"? - zapytałam czysto retorycznie.
- Penisa - padła nader konkretna odpowiedź.

No tak. Plot twist.
Suprajs, madafaka.

poniedziałek, 12 maja 2014

Pościk pro forma

Jeszcze tylko angielski za tydzień - i już mogę odfajkować maturę.
Jak to jest, że wszystkie, rzekomo ważne, wydarzenia w moim życiu pozostają w cieniu drobnostek?
Nie pamiętam sprawdzianu szóstoklasisty, tylko W. wepchniętego pod samochód. Zapomniałam o co pytali na egzaminie gimnazjalnym, za to pamiętam chwilę tuż przed nim, kiedy wszyscy prognozowali moje wyniki.


Inaczej sobie wyobrażałam maturę.
Myślałam, że to będzie coś wielkiego, doniosłego i ważnego. Tak zawsze jawiła mi się w głowie. Tymczasem - przyszłam, pogadałam, coś tam pisałam. Moja ławka skrzypiała, Chomik przy stoliku za mną co chwila upuszczał długopisy, a nauczycielka w komisji walczyła ze snem. Na matmie słońce świeciło mi w oczy i wiosenny wiaterek owiewał paszczękę, a angielski to w ogóle luz, blues i czytniki psich emocji.
Jakoś tak strasznie trywialnie to wyszło. Nie żebym wielbiła wielkie formy, ale mimo wszystko, wydawało mi się, że takie wydarzenie będzie miało jakąś szczególną oprawę. Nie potrafię określić jaką - ale jakąkolwiek, w ogóle. Pisało się jak sprawdzian.

Nie mogę odtrąbić sukcesu, bo wątpię,  żebym go odniosła. Było trochę trudniej niż w poprzednich latach. Może bez ekstremów, ale CKE zdążyło przyzwyczaić młodzież do coraz łatwiejszych arkuszy. A to psikus.

Tej przeklętej książki, która pojawiła się na polskim nawet nie skomentuję. Ona niszczy mi życie. A w każdym razie bardzo je komplikuje.


Szału nie było. Pewne mam tylko jedno sto procent - zdobyte dzisiaj (muszę przyznać, że się nie spodziewałam).

I wiecie co?
Jak to się stało, że właśnie piszę o maturze?
Jak to się stało, że ona niepostrzeżenie prześlizgnęła się przed oczami - i już stała się wydarzeniem historycznym?
Niesłychane.
Cała rzeczywistość mi gdzieś ucieka, odwraca uwagę nieznaczącymi szczegółami.

Niechcący przejechałam węża. Wprawdzie zbiegł z miejsca wypadku, ale i tak mam wyrzuty sumienia, że przeze mnie będzie konał w cierpieniach.
Ludzie śmiali się z nas, kiedy napychałyśmy gęby fastfudami, siedząc w niezwykle paskudnym miejscu w niezwykle paskudnej dzielnicy niezwykle paskudnych Węglokopów.
Ładny lakier do paznokci sobie kupiłam.
Julek polubił wychodzenie na balkon.

A to wszystko przecież pierdoły, bzdety, drobnostki.
Wciąż żałuję róż, kiedy płoną lasy.

Wciąż tylko - analiza. Wielomiany na części, książki na rozdziały, ciastka na krem i herbatnik.

Nagle znikąd dopadła mnie rzekoma dorosłość.

niedziela, 4 maja 2014

Godzina M

Niech moc będzie ze mną.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Miłość rośnie wokół nas

Bezmiar samczego skurwysyństwa zadziwia mnie, zaprawdę powiadam Wam.

Ale przynajmniej Mistrz i Małgorzata są razem szczęśliwi.


(a tak w ogóle, to pisząc tego posta, nie wiedziałam, że wstawiam ostatnie zdjęcia mojej cukrówkowej pary. Niedługo potem Mistrz zmarł a Małgorzata zniknęła, choć nie mogę określić, czy tak całkiem-całkiem, czy po prostu znalazła innego partnera i inny karmnik)

czwartek, 10 kwietnia 2014

Wina wina

Być może to wina wina.

Tak, zdecydowanie to wszystko przez nie.

Bo jest dopiero popołudnie, na dworze się przejaśniło, a ja siedzę i piję.

I piję.
I piję.

W głowie mam miękką gąbkę.

Chyba się upiłam.

Z radości się upiłam.
Ze szczęścia się upiłam.
Z trzeźwości się upiłam.
I z żalu się upiłam.

Kilar brzęczy w głośnikach.
Mistrz łazi po parapecie.
Julek zasnął z nosem wtulonym we własny tyłek.

I chociaż to bardzo pretensjonalnie brzmi, każdy łyk to kolejne wspomnienie.
Oczy, klęk, ławka, słońce, wzrok.
Zeszyt.
Dotyk.
Milczenie.
Poniżenie.
Strach.
Zwycięstwo.
Porażka.

Właściwie skończyłam już Cyrk.
Albo Cyrk skończył ze mną.
Niewiele ze mnie zostało.

Za mniej niż miesiąc matura.
m
a
t
u
r
a

A ja o głupotach myślę.

Bo to nie tak miało być.
Tak mi wino podpowiada.

Wszystko miało potoczyć się inaczej.
Szepce do ucha.
Szumi w głowie.

To moja wina.
Nie wina.

środa, 2 kwietnia 2014

Proza mrówczana

Próbowałam uciec na rowerze przed WOSem i niepokojąco szybko bijącym sercem.

W Schizmieście jest parkolas.
W parkolesie jest polana.
Na polanie jest śliczna, soczyście zielona trawa.
Na trawie położyłam bluzę.
A na bluzie położyłam swoją ziemską powłokę.

Ległam na wznak, z patykowatymi kończynami rozrzuconymi niedbale wokół korpusu. Cienki warkoczyk ozdobnie ułożyłam na ramieniu.

Wlepiłam krótkowzroczne oczy w niebo i obserwowałam kilka pyzatych obłoczków.

W pewnym momencie pomyślałam, że to przeuroczy obrazek: ta polanka, to niebo błękitniusie, i to zaleganie na trawce.
Dumna z tego, że przypadkiem mi taka liryka dnia codziennego wyszła, wyszczerzyłam uzębienie do przyglądającej mi się wiewióry.

I snułam przemyślenia, oczywiście.

To zabawne.
Nie wiem kiedy i jak to się stało, że jestem tu, gdzie jestem.
Że lada dzień, za kilka mrugnięć, skończę Cyrk.
Jeszcze jeden okres i będę pisać maturę.
maturę.
Czujecie to?

A nie tak dawno przecież pisałam na ŚKZ o problemach z wyborem liceum.
Czujecie to?

Jestem niewyobrażalnie stara. I przy tym tak bardzo niedoświadczona prawie we wszystkim.
Nadaję się tylko do takich scenek - leżenie, patrzenie, myślenie. Trochę matmy.
I nic więcej.

nic
więcej

I jeszcze te mrówki.
Bo, wicie, rozumicie, takem się ucieszyła tą polanką, żem nie zauważyła, że położyłam bluzę na mrowisku.
Chuj poezję strzelił.

Trzeba obliczyć ze dwie delty.
Bo, nieprawdaż, matura.

czwartek, 27 marca 2014

Checkpoint

Fakt, często spoglądam wstecz.
I zwykle nie podoba mi się to, co widzę.

Ale teraz może być inaczej.
Właściwie nie zmieniło się nic. Ale przecież - zmieniło się wszystko. A wiele zmian jest jeszcze przede mną.

Przeczytałam ostatnio całego Checzchoka i ze zdziwieniem zaobserwowałam, jak maleńki urywek życia w nim zawarłam. Do wielu lakonicznych notek potrafiłam sobie sporo dopowiedzieć.  Tyle, że ewentualny czytelnik nie ma pojęcia o ukrytym kontekście większości wpisów. Ktoś po drugiej stronie ekranu musiałby być moją lampką albo Mefistofelesem. Musiałby widzieć, słyszeć, czuć - tak jak ja. Tak jak one.

Mimo generalnej ostrożności, zaryzykuję stwierdzenie, że poczyniłam drobny postęp. Nie jest to może zadowalający progres - ale zawsze jakiś.

Ostatnio jest znośnie. Powoli i mozolnie pnę się w górę swojej sinusoidy. Nie potrafię jednak określić czy  i kiedy osiągnę maksimum globalne funkcji. Najbardziej obawiam się tego, że może jednak już na nim byłam, tylko to przegapiłam. Może w rzeczywistości już toczę się w dół i tylko siła tarcia spowalnia mój ruch?

Przestałam już szukać odpowiedzi na takie pytania.
Żyję sobie, jak już wspominałam, po kawałku.
Ogarnianie wszystkiego całościowo jakoś nie najlepiej mi wychodzi.

Nadal jestem dziecinna, nadal lubię huśtawki i konie, i herbatę z cytryną i nadal jestem zawsze sama.
Nadal jestem Klałdią, nadal jestem Checzchokiem.
I włosy mam wciąż w nieładzie, i oczy ciągle szarozielone.

Ale coś się zmieniło. I zmienia nadal.
Raczej nie wygląd, bo paszczurem zostanę już zapewne do końca swoich dni - coś w środku. Jakiś pstryk zrobił "pstryk" i uruchomił powolny proces zmian.

Nie lubię martyrologii, ale nie mogę przemilczeć tego, jak wiele cierpień kosztowała mnie droga do względnej normalności. Krew, pot, łzy i nieprzespane noce.
Czasami nawet zastanawiam się, jak to będzie, jeśli jednak za kilka lat wciąż będę żywa.

Nikt mi nie pomógł i nikt mi nie pomoże.
Nikt mnie nie słuchał i nikt nie wysłucha.
Walka trwa.
Wynika z tego, że bojuję dla samej siebie,
Nie wiem, czy jest warto.
Jeśli wygram - będę mieć satysfakcję (tak, jak teraz, tylko bardziej).
A jeśli jednak przegram - święty spokój kilka metrów pod ziemią.

Nikt się nigdy nie dowie o tym poście, ani o tych rozważaniach. Prowadzę normalne życie. Jutro będą jakieś wygłupy, potem matma, potem jeszcze trochę Cyrku i dalszy ciąg nieustannego nieogarniania codzienności.

Moje blizny wyblakły.
Rozum podpowiada mi, że nie powinnam traktować tego jako metafory.

sobota, 15 marca 2014

Rachunek wektorowy w ujęciu analitycznym

No więc - jestem.
I właściwie tylko tyle.
Albo aż.

Nie wiem po co i dlaczego, i dla kogo, i czy dla siebie, czy jednak tylko z przyzwyczajenia. Nie wiem, czy mam jakąś nadzieję, jakieś plany, czy po prostu rutyna mnie z powrotem wsadziła do tego kieratu.

Żyję sobie powoli, kawałkami, okruszkami. Szukam normalności.
Nie pytam.
Nie analizuję.
Nie syntezuję.
Jest matematyka.
Jest chwila.

Zaczepiłam się o względną normalność. Z niej wychodzę i do niej staram się wracać.
Nie obserwuję.
Po prostu zauważam.
***
Bardzo żółty, bardzo rozkojarzony wczesnowiosenny motyl odbił mi się od czoła.
To nie jest metafora.
Naprawdę tak było.
Szłam przez park, słońce świeciło, niebo prawie dorównywało turkusowi moich trampek, a motyl z cichym pyknięciem pociągnął mnie z bańki.
***
Siedziałam w cyrkowym bufecie, byłam Ofelią, byłam zabitym słowikiem i nawet mi nie było przykro. Tuż za plecami sam Adolfinho.
Tuż przed oczami Pawlikowska-Jasnorzewska i zabawa w zecera.
Już rok minął.
Wtedy było ciepło, miałam te niebieskie trampki i głowę pełną sprzecznych wrażeń. Dłonie roztrzęsione, nogi miękkawe i twarde postanowienie niedania się.
Po dwunastu miesiącach nadal było ciepło, trampki nie wyblakły i tylko spokojna świadomość końca starego świata łaskotała ukojone neurony.
Dostrzegłam komizm. Mimochodem, między kontrastem lakierków a pudrowym różem ust. W dzielnicy smutnej i siermiężnej.

Nie boli.

Drogi Checzchoku sprzed kilku miesięcy: odwadniaj się spokojnie. To minie.
Przeżyjesz.
Zauważysz śmieszność.
Spłynie na ciebie błoga obojętność.
***
Minął miesiąc.
Drogi Checzhoku sprzed miesiąca: nie wierz. Nie ufaj. Nie nakręcaj się.
To był żart.
Głupi i bolesny.
Ale tylko żart.

Kota zostawiłam. Niech mi przypomina o łatwowierności. Niech mi przypomina o bardzo krótkim wzlocie i bardzo niskim upadku.
***
Ktosiu przyglądający mi się na korytarzu: przestań, proszę. Bo jak zacznę sobie wyobrażać, to już będę skończona.
O co chodzi?
Że chuda? Że brzydka? Że dziwnie się zachowuję?
Wiem.
Nie patrz tak na mnie, proszę.

Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.
Nie ma miłości. Jest matematyka.

środa, 5 marca 2014

Problemy związane z byciem istotą społeczną

#1 To uczucie, kiedy dociera do ciebie, że nie masz dla kogo walczyć o normalność.

niedziela, 2 marca 2014

Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie...

Nie spodziewałam się tego.
Znaczy - owszem, miałam dziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że stanie się coś złego, ale nie sądziłam, że to będzie coś takiego.
Myślałam, że po prostu przyjdzie To.

Już prawie zapomniałam (albo po prostu wyparłam z pamięci), że istnieją rzeczy, przy których To wymięka, podwija ogon i skamląc ucieka z powrotem pod łóżko.

Umarłam.

Najgorsze w umieraniu jest to, że się potem zmartwychwstaje. Tylko po to, żeby umrzeć znowu. I tak w kółko.
Moje życie, zaprawdę powiadam wam, przypomina jakąś chorą sinusoidę.

Jakieś tysiąc lat temu, w erze przedśmiertnej, wypełzłam z Cyrku, posadziłam się na ławce i patrzałam na obłoczki popylające po niebie.
Coś wtedy myślałam. Snułam jakieś plany. Coś miałam zrobić, do kogoś zadzwonić chyba... Iść gdzieś może. Albo coś kupić.
Ale jakie to ma teraz znaczenie?
***
Skoro już musisz krzyczeć, rób to
cicho (ściany mają uszy), 
skoro już musisz się kochać,
zgaś światło (sąsiad ma lornetkę), 
skoro już musisz
mieszkać, nie zamykaj drzwi (władza ma nakaz), 
skoro już musisz cierpieć, rób to
we własnym domu (życie ma swoje prawa), 
skoro już musisz żyć, ogranicz się we
wszystkim (wszystko ma swoje granice).
(Stanisław Barańczak)
***
Popełniłam dwa ogromne błędy, które nie powinny mi się nigdy przydarzyć. Toż to hańba, żeby ktoś tak doświadczony w niebyciu, w tak głupi sposób podkreślił swoje istnienie.
Po pierwsze, miałam czelność wstawić sobie wodę na herbatę.
A potem, co gorsza, ośmieliłam się poprosić o pomoc.

Nieszczęsny, Checzchoku, ja cię nie poznaję!

Amok jest chyba moim jedynym wytłumaczeniem. Nie byłam w pełni władz umysłowych, kiedy trzęsącymi się palcami, ledwo trafiłam w odpowiedni kontakt w telefonie.
Nie byłam sobą, prosząc o pomoc.
Szał, panika.
Ból, strach.
Dopiero ciepła lepkość na nodze trochę mnie otrzeźwiła.
Szybko waciki, szybko trochę pigułek z suszonej żaby.

Potem korki.

A następnie
zepsułam się.

Bo czego tak naprawdę się spodziewałam? Współczucia? Pomocy?
Jakiej reakcji oczekiwałam?

No więc na pewno nie oficjalnego przyzwolenia na zakończenie tej farsy.
Czemu, ach, czemu, wydawało mi się, że kogoś może to obchodzić?

?

Nie wiem, ile mogła trwać agonia.
Nie warto jej opisywać.
To nie jest coś, co by się chciało zobaczyć.

W końcu pochłonięte tabletki zaczęły działać. Jedno z mrugnięć trwało na tyle długo, że, kiedy otworzyłam oczy, na Mefistofelesie tańczyły cienie zasłon.
Powinnam poczuć gniew.
Bo to nie tak miało być.
Nie to miałam zobaczyć.

Ale nie poczułam.
Ani złości.
Ani strachu.
Ani wstydu.
Ani w ogóle niczego.

I wtedy zrozumiałam, każdym zwojem i każdą komórką ciała - że przyszła Nirwana.

To nie jest uczucie, które dałoby się opisać.
Głównie dlatego, że polega na nieczuciu. W ogóle. Nul. Niczego.

Pławiłam się w błogiej, cudownej nicości, nie ciesząc się nawet, że ją osiągnęłam.
Per aspera ad astra.

Patrzyliśmy na siebie z Mefistofelesem.
Ja na niego.
Śniadanie szybko wyrzucone przez okno.
On na mnie.
Mechaniczne ruchy. Mycie, ubieranie.
Ja na niego.
Obiad za oknem.
On na mnie.
Tak, tak, idę.

Szłam.
Świeciło słońce, ćwierkały ptaki.
Faust na kolanach wygrzewał się w złotych promieniach.
Posadziłam zwłoki na ławce w parku.

A potem wróciłam.
Ja na Mefistofelesa.
Kolacja za oknem.
On na mnie.
Mycie.
Ja na Mefistofelesa.

Mrugnięcie.
Otwarłam oczy.
I poczułam.

Żołądek niemiło przypominał mi o swoim istnieniu.
Nadal wszystko jest trochę wytłumione.

Ale ten stan nigdy nie trwa długo.
Dzień, może dwa albo trzy.

A potem znów jest przepięknie i znów jest normalnie.

Bo wiem, że za tysiąc lat przyjdzie poniedziałek.
Że pójdę do Cyrku, gdzie będę coś robić. Że będzie jakiś konkurs i jakieś sprawdziany. Coś będę mówić, z czegoś się śmiać.

Woland nie miał racji, twierdząc, że miłosierdzie wciska się nawet w najmniejsze szczeliny.
To popisowa sztuczka nadziei.

Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że teraz siedzę i piszę?
Że w ogóle jestem?
Że będzie jutro i pojutrze, i maj, i matura, i studia?
Że będzie znowu To, że będą ataki, że będzie wstyd i strach, i odrzucenie?

Chyba, że to tylko przyzwyczajenie.
A może ja już  nie żyję?
Może strupieszałam już w 2007 roku?
Może w 2009, rozpadając się na kawałki, nie posklejałam się jak należy?

Może...?
***
Nudno jest tu bez ciebie. Nudno do obłędu! 
Jestem jeszcze wraz z wiewiórką i pieskiem, 
Piszę, czytam i palę, wciąż mam oczy niebieskie, 
Lecz to wszystko tylko siłą rozpędu. 

Wciąż jeszcze świt jest szary, zmierzch niebiesko -złoty, 
Dzień przechodzi na jedną, noc na drugą stronę 
I róże zakwitają bez wielkiej ochoty: 
Bo tak są już przyzwyczajone. 

A jednak świat się skończył. Czy wy rozumiecie? 
Świata nie ma i ja go nie stworzę. 
Czas jest równy i cichy. Lecz czekajcie... może - 
Może ja jestem już na tamtym świecie?
(Pawlikowska-Jasnorzewska)
***

piątek, 21 lutego 2014

To

To się czuje.
Wiem, kiedy nadejdzie.

Jest jak przypływ. Przychodzi regularnie i nie da się go tak po prostu zatrzymać.
To znaczy, jasne, można stanąć na brzegu morza i stanowczym tonem apelować do jego rozsądku.
Pod warunkiem, że się oddycha pod wodą.


Dzisiaj od rana czuję, że to się zbliża. Założyłam więc rozpaczliwie optymistyczną koszulkę, lazurowe trampki i przygotowałam sobie parę zabawnych anegdotek do opowiedzenia.
Koszulę podwinęłam. Jeśli się nie chce, to i tak się  tego nie zobaczy.

Nazwę pożyczyłam od Kinga. Po pierwsze dlatego, że Pennywise był przerażającym psychopatą, a po drugie dlatego, że to określenie ma w sobie jakiś pierwiastek grozy, nieprzewidywalności. To? Ale co konkretnie? Jak to opisać? Jak wygląda? Skąd przychodzi?
Nie wiem. Mogę wskazać nasze pierwsze spotkanie i spróbować wymienić jego przyczyny.
Ale nie mam pojęcia, czym jest.
Wiem tylko, że jest piekielnie złe.
I że nie odpuści.

To nie przypomina jednak zamerykanizowanego psychoklauna. Nie nadaje się na bohatera horroru. Nie jest również w żadnej mierze liryczne - przynosi cierpienie, które nie ma nic wspólnego ze szlachetnością. To raczej dokładne jej przeciwieństwo. Jest obrzydliwe, niesmaczne i żenujące.
Ale po co przejmować się wyglądem, skoro i tak nikt tego nie widzi?
I nie zobaczy.
Ale to dobrze, bo naprawdę nie warto się temu przyglądać.

Czuję jego obecność. Wiem, że czeka. Nie spieszy się. I tak nie ucieknę.

To będzie bolało. Będzie nieestetyczne.
Gdybym miała uwierzyć w piekło, to tylko w takie.
Innego końca świata nie będzie.

I nie pisałabym o tym, gdyby nie pewna kobieta w rzężącym rzęchu.
Jak zwykle odliczałam kolejne kilometry wersami Reduty. Na chwilę przeniosłam wzrok na osobę przede mną. Zobaczyłam szczupłą blondynkę, dość młodą, o zmęczonej twarzy.
Ale przede wszystkim - zobaczyłam TO.
Siedziało w jej oczach tak pustych, że przez chwilę patrzałam nie na tę kobietę, ale dokładnie na to.
Odwróciłam wzrok.
Przecież to  i tak już wkrótce mnie odwiedzi.

środa, 19 lutego 2014

Librae amici sunt

Miłość.
Przyjaźń.
Szczęście.
Praca.
Dorosłość.
Osiągnięcia.
Marzenia.

Co je łączy?
Ano to, że wszystkie powyższe (i ogólnie mówiąc - życie) znam tylko z literatury. Mam cytaty z prozy i poezji na praktycznie każdą okazję. Lubię wspominać, że mój przyjaciel Faust mawia... albo porównywać ludzi do postaci fikcyjnych.
Widzę w nich siebie. Wypowiadają myśli, których nie potrafię ubrać w słowa.


Ostatnio nawet zaczęłam (z pewną czerwonowłosą) tworzyć szkic fabuły najbardziej epickiego kawałka epiki, jaki kiedykolwiek powstał. Są niespodziewane zwroty akcji, wyraziści bohaterowie, szalone intrygi, wielkie miłości,chęć zemsty, szaleństwo...

Tylko logika i ciągi przyczynowo-skutkowe siedzą w kątku i chlipią żałośnie, bo zostały pominięte.

Czy traktuję tę twórczość poważnie?
Oczywiście, że nie.
Ale jednak to wszystko, te karteczki, te dyskusje, ma jakieś znaczenie. Stwarza pozory jakiejś aktywności, wyrywa z marazmu. Przede wszystkim zaś daje mi to, czego bardzo potrzebuję dla zachowania minimum władz umysłowych - katalizuje wyobraźnię. Imaginacja może sobie hulać nieskrępowanie, nie przynosząc przy tym żadnej szkody.
Przed zaśnięciem nie tworzę już nierealnych scenariuszy ze sobą w roli głównej. Mogę za to wymyślać dalsze losy swojej bohaterki, która, niestety, jest wiernym odbiciem moich o sobie wyobrażeń.

I tak sobie dzisiaj w żółtym, kaszlącym gracie rozmyślałam o tym, jak spiąć ze sobą wydarzenia, które nijak nie dają się powiązać.
I zaczęłam się zastanawiać, z jakim odbiorem spotkałaby się książka, będąca zapisem mojego życia.

Na przystanku koło cmentarza uznałam, że byłaby zapewne niezwykle nudna, monotonna i wkurzająca. Nudna, nijaka, rozmemłana postać, która nie ogarnia niczego poza twierdzeniem cosinusów. Niby dziwna, ale jednak wcale nie wyjątkowa.
W okolicach przejazdu kolejowego spróbowałam przypomnieć sobie jakieś szczególnie ciekawe wątki, które urozmaiciłyby tę książkę.

No więc powieść oparta na moim życiu  byłaby, niestety, wyjątkowo czerstwym kawałkiem prozy.
Niby są jakieś żarty, jakieś ciekawe wydarzenia - ale to wszystko epizody. Zupełnie jakby narrator wpadał na jakiś pomysł, zapisywał początek, ale zabrakło mu weny na ciąg dalszy.
I tak to się wszystko nagle urywa.
Znajomości, uczucia, osiągnięcia.
Mjuzikalowe elementy nijak nie pasują do kluchowatej, szarej brei stanowiącej podstawę utworu.

O, losie! O, dolo nieszczęsna!
Tak sobie pogrywacie radośnie, wzbudzacie nadzieję i natychmiast ją odbieracie. Piszecie postaci, które mają zamącić mi w życiorysie, po czym stwierdzacie, że tak właściwie te wątki nie zasługują na rozwinięcie.
A ja zostaję z tymi kikutami, manekinami bez kończyn, porozrywaną linią fabuły, niepasującymi do siebie puzzlami.
I muszę ten bajzel ogarnąć.

I nawet próbuję, a jakże!
Przecież pamiętam dobrze tamten dzień. Padał wczesnomajowy deszcz, a drabinki były mokre i śliskie. Dla niepoznaki trzymałam telefon cały czas przy uchu. Roztrzęsiona, z twarzą mokrą bynajmniej nie od opadów, myślałam sobie, że to zrobiłam. Że się przełamałam. Że już będzie dobrze.
Albo wtedy, gdy powoli pnąc się w górę, w lesie, w piękny dzień, nagle uświadomiłam sobie, gdzie mogłabym być. I że za towarzystwo nie robiłaby tylko wiewiórka.

Nie wiem jak i kiedy się ta historia skończy.
Ale na razie jest mi bardzo, ale to bardzo wszystko jedno.

I wiem, że to tylko część dziwacznej sinusoidy. Że przyjdzie znowu cierpienie obrzydliwe  i wcale nieliterackie. I głupia nadzieja. A potem znowu obojętność.

Jak to jest być szczęśliwym?

PS. Chwilę przed opublikowaniem tego posta, poszłam do łazienki. Żarówka nad umywalką nagle wybuchła, rozpadając się na kilkadziesiąt kawałków.
Zwroty akcji, nieprawdaż...