wtorek, 28 sierpnia 2012

RAZ-DWA-TRZY Juliusz patrzy!

Och, z jaką rozkoszą wylałabym tutaj całą żółć, która gniewnie we mnie bulgocze! Wyplułabym, wykrztusiła z siebie cały jad, całą nienawiść, niechęć i zdegustowanie, jakie odczuwam!
Ale tego nie zrobię. Nie w tym wpisie. Stwierdziłam już wyraźnie, że nie toleruję toksycznej atmosfery Bałtyku - i po tym pożałowania godnym wyjeździe tylko utwierdziłam się w tym przekonaniu. Ten wpis jednakże będzie (w miarę możliwości) czysto Julczany. Czy tam Julkowy.

Problem tego, co zrobić z Kotem na czas wakacji stał się dość poważny - wprawdzie bez problemu udało się znaleźć porządną rodzinę zastępczą dla Ziutki, jednakże czułam, że nikt tak dobrze nie zadba o moje dzieciątko, jak mogę zrobić to ja. A że naturalny ciąg logiczny wakacje=chorwacja został brutalnie i niepotrzebnie przerwany - zapadła decyzja o zabraniu dzieciaka nad morze. Wprawdzie okupiłam ją wieloma niedospanymi nocami, lekkim bólem głowy i wyrzutami sumienia, że ciągnę kociaka na drugi koniec Polski - to jednak Juliusz pojechał.
Pojechał - był - przyjechał - cały i zdrowy, bez uszczerbków fizycznych ani psychicznych.  Co więcej: zaskoczył mnie swoją odwagą, ciekawością świata i inteligencją (dobrze wiedział, że nie wolno wychylać się z torby i nigdy nie próbował uciekać. Rozglądał się zaintrygowany i tylko sporadycznie - gdy słyszał dzieci - chował głowę w bezpiecznym wnętrzu swojego nosidła. Towarzyszył mi podczas kilku wycieczek "fakultatywnych" (jak je nazywają biura podróży, z których usług i tak z reguły nie korzystam). Przy okazji wzbudzał małą sensację - zwłaszcza wśród dziewcząt w wieku przedprodukcyjnym, choć i niejeden poważny pater familias spoglądał na niego czule i dziwnie ćwierkliwym głosem informował Dyktatora, że jest wyjątkowo uroczym futrzakiem.

I tutaj mała dygresja (przysięgam - ostatnia przed mini fotoreportażem).
Otóż gdy w erze prejuliańskiej  rozpaczliwie przeszukiwałam strony internetowe najróżniejszych "znamienitych" i "prestiżowych" hodowli - odnosiłam wrażenie, że każdy człowiek w tym kraju, który decyduje się na zakup rasowego kociaka chce akurat Ragdolla. Statusy noworodków zmieniały się z "wolny" na "zarezerwowany dla...." w przeciągu najwyżej dwóch dni. Szmaciane laleczki były wszędzie - na opakowaniach karm, szamponów, na plakatach w autobusach.
Tymczasem gdy już dumnie służyłam Juliuszowi Cezarowi za bezkonny rydwan, nikt, kto pytał jakiej rasy jest kociak ciekawie wyglądający z torby, nie słyszał nigdy o Ragdollach. Kilka(naście) osób stwierdziło, że niebieskooki kociak to na pewno kot syjamski, a i byli tacy, co tonem znawcy wygłaszali opinię, że w nosidle siedzi "taki mały pers". Na szczęście tylko trzy czy cztery osoby do wyrazów zachwytu dołączyły nieśmiałe pytanie, czy malca można pogłaskać. Obawiałam się, że dzieciaki będą wyciągały swoje niedelikatne, upaćkane goframi łapy, ale nic takiego nie zaszło.
Ave Caesar!

Pogadałam sobie trochę (nawet więcej niż planowałam) i prezentuję ewentualnym czytelnikom to, co Juliusz widział.
...a więc uwaga...
RAZ-DWA-TRZY JULIUSZ PATRZY!

Najpierw Juliusz - trochę zmęczony podróżą, podczas której niewiele spał, ale za to miał bardzo dużo do powiedzenia na temat swojego zamknięcia w transporterku - zbadał wszystkie kąty mikroskopijnej wielkości domku, po czym pogodziwszy się ze swoim losem zaczął odsypiać. Dopiero potem okazało się, że niekoniecznie świeże, najodowane morskie powietrze działa na niego pobudzająco i urządzał sobie dzikie galopady. Najchętniej w środku nocy. Ewentualnie nad ranem. Niezwykle spodobało mu się także przesiadywanie pod prysznicem. Gdy odkrył, że z domku można wyjść na krótki spacer, okazał się być zachwycony tą perspektywą i ubrany w czerwone szeleczki dziarsko maszerował alejką, obwąchując przy okazji każdy kwiatuszek.
 

Potem Julek odkrył, że z tyłu ogrodu są króliki. Nie wykazał specjalnego zainteresowania ich obecnością. Ot - przyjrzał się i (zapewne uznawszy, że to żadna atrakcja, bo coś podobnego ma na co dzień w domu) i zaczął rozglądać się, by wypatrzeć coś ciekawszego.


Przy założeniu, że właścicielka długouchych mówiła prawdę  - żaden z tych królików nie miał w przyszłości stać się głównym daniem na reprezentacyjnym obiadku dla znajomych.

Wsi spokojna, wsi wesoła,
Który głos Twej chwale zdoła?

Cóż, nie da się ukryć, że miejsce, w którym wylądowaliśmy było wyjątkowo zaciszne... (chciałabym napisać inne słowo, także na "za", które lepiej opisuje okolicę, ale się powstrzymam). Wokół tylko pola...miedze...krowy...kombajny jadące na pola o szóstej rano i budzące wszystkich w okolicy... psy szczekające w środku nocy... Och, polska wieś. Czy jakoś tak. Wszędzie było daleko jak diabli, a w dodatku w polach było nieprzyjemnie chłodno i wietrznie. Ani trochę nie "rześko". Ani trochę odprężająco.
Siłą rzeczy Juliusz zabierany czasem na popołudniowe spacerki, mijał i te nieszczęsne zżęte łany, a oto co widział:

















Stajni ci u nich, na Pomorzu, dostatek... Co rusz za szybą samochodu migał szyld "jazda konna", co wprawiało mnie - paradoksalnie - w nastrój, który można określić co najwyżej jako niebezpieczne balansowanie pomiędzy euforią i ciężkim załamaniem nerwowym. Rzecz jasna nie miałam okazji nawet dotknąć żywego konia, za to całkiem przypadkiem znalazłam dość przyjemną restaurację dysponującą wyjątkową atrakcją turystyczną. Jadło mieli przyzwoite, a przed budynkiem stał sobie...koń. Wprawdzie zrobiony z czegoś na kształt plastiku, ale lepszy taki niż żaden.






Julek - grzeczny chłopiec - kurtuazyjnie zainteresował się plastikowym stworem, pacnął go przyjaźnie łapką i...poszedł spać. Bezstresowy malec.

Juliusz widział też latawiec. Gdybym musiała porównać go  do ptaka, musiałabym wyraźnie zaznaczyć, że ptak ten miotany był przedśmiertnymi drgawkami w powolnej agonii. Podlatywał co rusz do góry i spadał na dół jak w konwulsjach. Nieprzyjemny widok. Absolutnie nie nastrojowy.





Nie do takich zachodów słońca przywykłam... oj nie. Julek wprawdzie wyglądał na zainteresowanego (jak zwykle zresztą), ale ja nie mogłam odgonić od siebie wizji chorwackich zachodów... Bezpretensjonalnie pięknych, łagodnych, a zarazem porażających. Bez niepotrzebnych ludzi (pod warunkiem, że odeszło się od siedzib Niemców, którzy ostatnimi laty królują w kraju nad Adriatykiem). Tylko morze pieszczące skały. I ten blask. Jakże inny od mdławej poświaty, którą, mocno zawiedziona, ujrzałam  wieczorem w pewnej nadbałtyckiej miejscowości.

Z reguły starałam się oszczędzić Juliuszowi potencjalnych stresów i nie zabierałam go na spacery w szczególnie zatłoczone miejsca. Niemniej jednak towarzyszył mi podczas pewnej prawie ciekawej wycieczki na sporawy zamek. Na szczęście, mimo dużej ilości ludzi dookoła oraz jakichś gości udających rycerzy, dyktator nie  był przestraszony. Odnoszę wrażenie, że ten wyjazd uczynił go bardziej odważnym i śmiałym.
(osoba trzymająca Julka na zdjęciach nie życzyła sobie pokazywania twarzy)


Pewien wąsaty strażnik spoglądał na Cezara niezbyt miłym wzrokiem i nawet podszedł bliżej (zapewne w celu przypomnienia, że zwierząt wprowadzać nie wolno. Bezsens. Wszak Julka nikt nie wprowadził... bezkonny rydwan się nie liczy), ale najprawdopodobniej uległ urokowi lazurowych ocząt, bowiem bez słowa wrócił na swoje miejsce przy wejściu na zamek. Juliusz nie zobaczył wnętrza okazałego zamczyska, choć ja uczyniłabym to bardzo chętnie, ale niestety moje zdanie mogę sobie zasadniczo wsadzić w..., toteż tylko obeszłam dookoła byłą siedzibę Wielkiego Mistrza. Lepsze to niż nic.
Mniej więcej w połowie okrążenia chorobliwe wręcz zainteresowanie Julkiem wykazał pewien młody Franzuz ("magnifik" - wołał. Myślę, że to znaczy coś miłego). Nieco później wyjątkowo miła i całkiem sprytna sprzedawczyni pamiątek zasugerowała, że może warto kupić coś dla kotka, ale zbyta pobłażliwym uśmiechem, przyczepiła się do innej rodzinki, wyrażającej spore zainteresowanie zakupem plastikowego hełmu (tylko dwajścia złoty, pani, taka okazja!).
Podczas przechadzki dyktator patrzył i patrzył. Oto, co zobaczył:

Z racji tego, że ceglany (nomen omen) zamek jakoś tak przypadkiem napatoczył się w drodze powrotnej, to główny decydent wakacyjny uznał za słuszne zajrzenie także nad pewne jezioro, nad którym pisał powieścidła jego ulubiony pisarz z lat dzieciństwa (stawiam na późny ordowik, ostatecznie wczesny sylur). Juliusz w ramach rozprostowywania łapek radośnie sobie piknikował i uporczywie próbował skonsumować mojego banana.




Droga powrotna nieźle się dłużyła,  a Juliusz  - nadzwyczaj spokojny podczas spacerów w najróżniejszych dziwnych miejscach - przez większość czasu umilał podróż swoim kocim śpiewem... Za to podczas postoju zrezygnował z możliwości pospacerowania w kolejnym potencjalnie interesującym miejscu, za to wyłożył się wygodnie - jak na dyktatora przystało - i wpadł w objęcia Morfeusza.
Rozpoczęłam tę relację zdjęciem śpiącego Juliusza, więc niech śpiącym zdjęciem się ona zakończy. Wkrótce - gdy opanuję się na tyle, by nie narzekać tak bardzo, jak bym tego chciała - stworzę kolejną jej część, ponieważ nie wszędzie Julek mógł mi towarzyszyć (dla swojego i mojego dobra).

3 komentarze:

  1. Jakoś nie wierzę, żeby wakacje z kotem mogły być nieudane. Bez zastanowienia zamieniłabym obóz jeździecki na wycieczkę nad morze z własnym kociakiem.
    A tak ogólnie to śliczny ten Twój Juliusz. I jak elegancko prezentuje się w szelkach :)

    Ashera vel Bird of Passage

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Były nieudane. Choć obecność Juliusza zdecydowanie je ratowała. A w każdym razie te chwile, w których kocisko mi towarzyszyło.

      Usuń