środa, 20 lutego 2013

Wpis o lekkim zabarwieniu zawistnym

Obejrzałam Balladę o lekkim zabarwieniu erotycznym.


I to nie będzie wpis, w którym przejadę się po bohaterach tego serialu. Nie będę rzucała mięchem w Mończyka-Zbończyka, w plastikową lalę Naturalny ani Żurawską. Internauci i telewidzowie wiele już powiedzieli na ten temat, a ja nie chcę go drążyć.

No wiadomo - bida aż piszczy, patologia się szerzy, brak horyzontów, możliwości, naiwność. I tak dalej.

Muszę przyznać, że zdziwiła mnie moja własna reakcja na niektóre wątki. Chyba to powód do wstydu, ale kilka razy podczas oglądania poczułam zazdrość.

Nie o "sławę" ani nie o "karierę" makaronowo-olejnej fajterki. Bynajmniej. Nawet nie o duże cycki i ładną buzię.


Otóż.


W Balladzie pojawiały się różne rodziny - w znakomitej większości albo niekompletne, albo niemające środków do życia. A najczęściej i jedno, i drugie. Nie nazwałabym ich szczęśliwymi. Zdjęcia wykonane w ubogich kliteczkach, w których się gnieździły nie przypominały nijak idyllicznych obrazków, gdzie modelowa familia (uśmiechnięta, zadbana mama, tata w garniturze, dwójka radosnych dzieci bez obdartych kolan i z kompletnym uzębieniem) opuszcza pomalowany na biało domek z równo przystrzyżonym trawnikiem i udaje się na polankę, by tam skonsumować zdrowe drugie śniadanko bez konserwantów.
Bieda i bezradność wyzierały z każdego kąta, rozwierając swoje mroczne paszczęki. Zupełnie jak ziewający  Julek.
Niektóre matki mnie przerażały. Macierzyństwo nie jest sprawą szczególnie mi bliską, ale mimo to odnoszę wrażenie, że jeśli dumna mater robi zdjęcia swojej szesnastoletniej córce, taplającej się w samym bikini w dmuchanym basenie wypełnionym makaronową papką - coś jest mocno nie w porządku.
I do tego jeszcze te brednie o karierze. Od striptizu w dyskotece w Kozipierdach Górnych do występów na  wybiegach w Paryżu - akurat. Pucybut Rockefeller ze śmiechu obsmarkałby sobie złote spinki na koszuli.

Ja też roiłam sobie bzdury w podobnym tonie. Może tylko odrobinę mniej groteskowe i - teoretycznie - możliwe do zrealizowania.
Nie chciałam wiele.

Sęk w tym, że nie miałam nigdy tego, co posiadały niektóre z tamtych dziewcząt (i wcale nie mówię o cyckach).
Ich matki je wspierały. Pomagały. Wierzyły w nie. Same były w stanie wmówić sobie, że kity wciskane im przez "pracodawców" będą miały jakiekolwiek przełożenie na rzeczywistość. One szyły im stroje, chodziły z nimi na "castingi", one z dumą patrzyły na basenowe dokonania sowich pociech.

Fakt. To powodowało tylko jeszcze większe uzależnienie bohaterek od ich nieszczęsnej i niskozarobkowej pracy.

Ale i tak poczułam jakiś niemiły ucisk w brzuchu, gdy patrzałam na wspólną walkę matek i córek o ich marzenia. O lepsze życie.

Ja mogłam w najlepszym razie liczyć na pobłażliwy uśmiech. Nikt nigdy, przenigdy w żaden sposób nie potraktował poważnie moich planów realizacji skromnych marzeń.

Pewnego dnia - ot, tak, żeby zobaczyć co się stanie - powiedziałam matce o pewnej, nieco uciążliwej dolegliwości.

Spojrzała na mnie jak na kretyna i olała.

wtorek, 19 lutego 2013

Znowu wspominki

Blogów, które stworzyłam od czasów uzyskania dostępu do łorld łajd łeb nie da się policzyć na palcach rąk. No chyba, że urodziło się w Czarnobylu po eksplozji reaktora.
Żywot większości z nich był nader krótki i nierzadko ograniczał się do jednego-dwóch wpisów i stworzenia siermiężnej szaty graficznej, obfitującej w kolorowe gifki i kucyki rzygające tęczami. Kilka z tych tworów miało zawierać opowiadania, inne z założenia miały stanowić poradniki, a niemało było i takich, których istnienie nie miało głębszego sensu, ale internauci - o dziwo - walili na nie drzwiami i oknami, zostawiając po sobie syf w postaci spamu i bluzgów.
Rzecz jasna należy mieć na uwadze, że w moim pojęciu "tłumy" niekoniecznie są tak liczne, jak na blogasiach   kulinarnych, czy tam o gwiazdkach szoł rodem z telepudła. W każdym razie dwa blogasie zgarnęły grupo ponad tysiąc komentarzy i kilkadziesiąt tysięcy odwiedzin. Liczniki puchły, a ja - zmuszona do wirtualnego obcowania z trollami - nieraz miałam ochotę wydłubać sobie oczy plastikową łyżeczką dołączoną do deseru lodowego z Biedry. Tego w kubeczku, z takimi twardymi kuleczkami na górze.
Wśród owych popularnych wśród dzieciaków blogów, był ŚKZ. Nie wiem, co mnie napadło żeby obdarzyć ów twór niecenzuralnie długim adresem i poświęcić go w całości stworzeniom, na których widok mam obecnie dreszcze. Mijały miesiące, blogaś dostał kilka poleceń, zagościł nawet na jakiś czas w top ten w tematyce okołozwierzęcej. Szał, pał! Checzchok-celebrytka! Niemożliwe? Ależ skąd - moja kolczasta natura rozwijała się stopniowo i wtedy jeszcze nie dawała o sobie zbytnio znać. Gdy zaś poczułam się bardziej najeżoną, zajebiście nieszczęśliwą i sfrustrowaną kulką - internetowy kurs uczenia królików niepotrzebnych pierdół zaczął nasiąkać moją żółcią.
A potem przeniosłam się tutaj.
Jest kameralnie - nikt mnie nie zaczepia na GG, nikt nie toczy piany, bo wpis był nie taki, jaki on by sobie życzył, żeby był; nikt nie testuje poziomu mojej wytrzymałości. I to mnię się podobuje.
Owszem, do tamtego tworu czuję pewien sentyment - z uśmiechem przeglądałam notki, które pisałam z niekłamanym zapałem - ale nie tęsknię do jego tworzenia. Było miło, było ciekawie, fajna przygoda. Ale to już zamknięty temat.

Znowu się rozgadałam o pierdołach. Masakra.
 Do meritum, kobieto, do meritum!

No więc weszłam sobie na wzmiankowanego blogasia  i skupiłam się na wpisach odbiegających od jego właściwej tematyki. Czytałam i czytałam - i doszłam do wniosku, że gdybym mogła wrócić do tamtych czasów, mając obecne doświadczenia - kopnęłabym się w kościstą dupę tak, że wyleciałabym na orbitę.
Idiotko! Wrzeszczałam do siebie, mając ochotę strzelić się w mordę. Co ty czynisz! Nie rób tego! To szaleństwo! Będziesz żałować! Jeśli sądzisz, że dotarłaś do kresu wytrzymałości psychicznej, to bardzo się zdziwisz!
To tak, jakby chodzić w szambie bez gumiaków. A potem widzieć samego siebie, jak się wpada w bezdenną studnię, wypełnioną całym gównem z okolicy. I nie móc nijak sobie pomóc.

Nie interesuje mnie zbytnio psychologia. Ani psychoanaliza, o Freudzie wiem tylko tyle, że był. Taka ignorancja to - oczywiście - powód do wstydu i bynajmniej nie szczycę się swoją niewiedzą.
Ale pomyślałam sobie, że przekopiuję na Checzchoka niektóre posty z tamtego bloga. Te, które mnie samej pozwolą dostrzec jak powoli, stopniowo zagłębiałam się w bagno, które ostatecznie pochłonęło mnie z donośnym plumknięciem.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Schody

Schody przed Urzędem Miasta C. mają czterdzieści stopni i są nieodśnieżone. Do tego w znakomitej większości ukruszone. Jakby nadgryzione zębem czasu.

A czas płynie, oj płynie... Nawet się człowiek nie zorientuje, jak go dopada starość.

Na pierwszym schodku pomyślałam o swoim pierwszym (chyba wspomnieniu).  Oto maszeruję z Paszczakiem w dół ulicy L., dumnie pchając przed sobą wózek-spacerówkę. Taki granatowy z jakimiś kolorowymi ciapkami. Z parasolką. Parasolki przy wózkach są naprawdę fajne.

Na drugim przypomniała mi się Bajaga. Bajaga to było coś! Wielgachna, pluszowa, z takim wieeeelkim nochalem. Potem mi się śniła. Obudziłam się i płakałam. Przez Bajagę.

Trzeci przypomniał mi o przedziwnych zabawach z O. Wtedy nas nie dziwiły. Dzisiaj nie chcę się wdawać w szczegóły. Nawet na Checzchoku. Co za wstyd.

Czwarty. Kucyki pony złożone z kółek i patyczków. Rysowałam te pokraki wszędzie. I wcale mi nie przeszło. Tyle, że teraz wyglądają lepiej (ale tylko trochę). Z tego stopnia pragnę także pozdrowić zdzirowatą paniusię K. Niech ginie w męczarniach.

Piąty. Jakiś taki połamany. Krzywy i brzydki (zupełnie jak ty, szepce w głowie przemiły głosik). Tamte dzieci, które się nie chciały bawić. Szok. Pierwsza potrzeba zaopatrzenia się w papierowe torby z dziurami na oczy.

Sześć. Sześć, sześć, sześć. Co za zdolne dziecko! Co za przyjebane dziecko. Komu wierzyć? (temu drugiemu, mruczy wewnętrzny głos).

I siódmy. Siódmego dnia siódmego miesiąca Gajusz Juliusz Cezar (pardon, właściwie: Aragorn) spojrzał na mnie z najwyższą obojętnością i poszedł spać. Jakże  tu skubańca nie kochać?

Osiem. Oooooooosiem. Aaaasim. To taka piękna liczba. Niezwykła. Popycha swoich fanów to robienia różnych bezsensownych dziwactw. Tamto ognisko na balkonie - pamiętasz jeszcze, O? Pewnie nie, bo teraz udajesz, że mnie nie znasz. Ale wtedy znałaś.  Ugasiłyśmy je soczkiem z Biedry. Multiwitaminą.

Dziewiąty schodek i kolejny obraz. Sierżant. Był kary i wysoki - w mniemaniu kilkuletniego dziecka. Poruszał się niezwykle wolno. Ale to i tak było piękne. Zwłaszcza ta mgła, przez którą nie wiedziałam kompletnie gdzie jadę.

Dziesięć. Dekada za mną. Wtedy poznałam Karakana. Wtedy zaczął się tamten dziwny okres, z którego pamiętam zarówno rozkosz wtulenia się w grzywę jak i gorycz bycia gorszą. Bo nie każdego stać na skórzane oficery szyte na miarę. I na treningi w grupie dla wybrańców.

Jedenasty był strasznie oblodzony. Dlaczego nikt nie mógł posypać schodów piachem? Czy połamani petenci będą dobrze świadczyć o jakości usług urzędu? Czy wychowawca, któremu dziecko zgłasza, że skręciło nogę powinien:
a) olać to kompletnie i powiedzieć, że nic się nie stało
b) udawać czubka i nie zwracać uwagi na kuśtykającego podopiecznego
c) zainteresować się sprawą, wezwać lekarza albo chociaż rodziców
????
Pozdrawiam belferkę, która zsyntezowała odpowiedzi a) i b).
Fajnie się skacze do domu na jednej nodze.

Dwanaście to już poważna liczba. Sporo schodków za mną, ale jeszcze więcej z przodu. Pora uświadomić sobie, że coś pękło. Się złamało. To dobry wiek, żeby próbować się...pocieszyć. Blizn już nie ma. Od dawna. Tych na skórze.

Pechowa trzynastka i kontrastujący z nią, idylliczny obrazek - sznurowa huśtawka zawieszona na drzewie kilka metrów nad lazurową taflą Adriatyku. I żadnych małych Goebbelsów, którzy szprechają między sobą i psują innym humor. Chorwacja jest fajna, kiedy jest się samotnym.

Na czternastym rozpościera się widok na Alpy. Żabia perspektywa - obserwator stoi na dnie doliny. Pewnie polodowcowej. Orzeł (czy tam inny jastrząb) kołuje nad jego głową. Pięknie.

Piętnasty stopień przynosi coś nowego. Dziwnego. Nieznajomy śpiewa. Wprawdzie wrzaskliwie i bez sensu, ale najważniejsze, że dla mnie. Co z tego, że chce mi zrobić na złość? 

Słit sikstin. Jego tłusta łapka wędrująca niebezpiecznie wysoko. Przegiąłeś pałę, kolego. Następnego dnia lądowanie na masce samochodu (niestety, kulał się bardzo powoli).

Przy okazji siedemnastego schodka, warto wspomnieć o SBKUŻM-ie. Piękna organizacja. Się było prezesem.

Na osiemnastym (już połowa, jak to szybko zleciało!) stoją i machają - cała czwórka. Nierozłączne podstawówkowe przyjaźnie na zawsze.
 Tia.

Dziewiętnasty. Lunatykowanie i dziwne skutki jego. Na przykład pobudki nad ranem na wycieraczce pod drzwiami wejściowymi. Albo nie w swoim łóżku. Albo bez ubrania.

Dwudziesty przypomina o intensywnej edukacji seksualnej w wydaniu niepokojąco doświadczonej dwunastolatki. Nie miałam odwagi zapytać skąd zna wszystkie szczegóły odczuwania poszczególnych pieszczot. Teraz nie chcę pytać - bo jeszcze przeszkodzę jej w opiece nad dzieckiem. Ile ono już ma? Dwa, trzy lata....

 Dwajścia jeden. Miasto T. i jeziorko, którego nazwy nigdy nie mogę zapamiętać. Za to pamiętam jak się tam zgubiłyśmy (wtedy park wydawał się być lasem...) i planowałyśmy jak przeżyjemy same w dziczy. Ciekawa jestem, jak wyobrażałyśmy sobie polowanie na kaczki.

Dwudziesty drugi stopień. Wtajemniczenia w arkana jeździectwa. Ach, więc anglezuje się na jakąś konkretną nogę, tak?! Pozdrawiam instruktora, który przez dwa lata mi tego nie powiedział. Buźka.

Dwadzieścia trzy. Nienawidzę tego miejsca, nie chcę tu być, zabierzcie mnie stąd. Ot, taka mantra. A miało być tak pięknie... Tymczasem wybrzmiewała ona w moim łbie przez ostatnie miesiące dzieciństwa.

Dwadzieścia cztery. W parku była taka fajna górka, która otrzymała miano skoczni. Tylko największe chojraki zjeżdżały z samej góry! To wybicie z progu - poezja po prostu. Scena lepsza niż w E.T. Szkoda tylko, że rosły tam te drzewa. Na szczęście obyło się bez złamań i zmian rysów twarzy.

Na dwudziestym piątym warto wspomnieć o spacerku ulicą S. Tam się zapatrzałam, że nie zauważyłam wielkiej, betonowej latarni. Guz utrzymywał się chyba z tydzień, a wybuch śmiechu Paszczaka rani mnie do dzisiaj.

Dwudziesty szósty. Jakieś krzaki wylewają się zza rachitycznego ogrodzenia i rozkładają lekko nadgniłe gałęzie na betonowym stopniu. Wracam do szkoły i niosę puchar. Miał piękny, błękitny kielich i złotawą podstawę. Simply the best. Ale i tak przyjebana.

Dwadzieścia siedem. Włochy. Biedne dziecko naczytało się o murenach, barakudach i rekinach i teraz boi się zejść z mielizny. Kilkadziesiąt metrów przed nim widać piękną, kilkukilometrową piaszczystą plażę. Ale jak się do niej dostać z kompletem odnóży? Irracjonalny, dziecinny strach.

Dwadzieścia osiem. Nowy dom M i jego mroczne poddasze. Chyba każdy dzieciak przechodzi fazę fascynacji wszelkimi zjawiskami nadprzyrodzonymi. Najlepiej w wąskim gronie, w ciemności i w środku zimy.

Dwadzieścia dziewięć. Zabawa kopnij-zabij. Głupota w czystej postaci. Jedna osoba huśta się najwyżej, jak się da, a druga kopie w nią piłką. Z określonej odległości, oczywiście. Ordnung muss sein.  O dziwo - zero połamanych nosów albo żeber.

Trzydzieści. Suche burze nadchodzące co wieczór znad Olimpu. To było coś! Od huku gromów dzieci zaczynały płakać i włączały się alarmy w samochodach!

Na stopniu trzydziestym pierwszym pora wspomnieć kulinarne ekscesy z K. Konia z rzędem temu, kto zgadnie w jaki sposób łączą się ze sobą deser bananowy i pianka do golenia.

Trzydzieści dwa. Szkolna wycieczka gdzieś tam. Potem nad taką rzeczkę. Zimne toto było i strasznie płytkie, a na dodatek na dnie leżało pełno potencjalnie niebezpiecznych przedmiotów. Ag. przekonała się o tym, gdy w jej placu utkwił patyk. Z niepokojąco szerokim uśmiechem wyjęła go i wyrzuciła za siebie.

Trzydzieści trzy. Jedliście kiedyś własne rzygi? Nieee? W takim razie byłam dziwnym dzieckiem. Ciekawość zwyciężyła (smacznego).
Ps. smakowały podobnie jak bigos mojej matki.

Na trzydziestym czwartym głowę trzeba zadrzeć do góry, żeby zobaczyć w całości złoma. Z góry widok jest lepszy, chociaż mocno przereklamowany. Są ładniejsze miejsca na świecie, choć wspomnienie - w sam raz do albumu.

Trzydzieści pięć. A. odchodzi na zawsze. Czasem myślę, że to właśnie ta chwila powinna być końcem dzieciństwa. Kawałek plastiku nie ma z tym nic wspólnego.

Trzydzieści sześć. Zjazdy poduszkowe ze schodów. Zawsze zazdrościłam dzieciakom, które miały w domu takie cuda.

Trzydzieści siedem. Domek z zerówkowej sali i lekcje anatomii, które się w nim odbywały. Przedszkolanki nic nie wiedziały - i dobrze, bo pewnie padłyby na zawał.

Trzydzieści osiem. Ucieczka w środku nocy. Taksówka. Padał deszcz. Nie chcę tego pamiętać.

Trzydzieści dziewięć. Paszczak miał taki porozciągany sweter, do którego właziłam. Nie wiem dlaczego. Ale to było cudne.

Czterdzieści. Sto lat, sto lat... Ciastko miało jedną świeczkę pod kolor oczu Julka i miało mieć smak adwokatu. Bardziej przypominało masło z cukrem, było mdłe i ogólnie podłe - może to jakaś wróżba?

Brat Hołowni z mamtalentu podnosi na mnie niechętny wzrok. Przepraszam za istnienie i podaję lekko wymiętą kartkę.
Bo ja tego, ten.
Przewraca wrednymi oczkami i wymienia karteczkę na kawałek plastiku. I tyle.

Żadnego patosu, żadnych fanfar - nic.

Wtykam plastik do portfela, zerkam na stan drobnych i idę kupić sobie Toffifee.

Schowałam je na dnie szuflady, żeby nikt mi ich nie zeżarł.