sobota, 21 grudnia 2013

Dokarmianie Checzchoka cz. I

Bardzo się pilnuję, żeby nie pisać o tej rzeczy. Ale jednak nie wytrzymałam i zaczęłam przeglądać stare posty w poszukiwaniu drobnej wzmianki o niej, którą - tego byłam pewna - gdzieś tutaj zamieściłam. Chciałam po prostu zobaczyć, od jak dawna ta rzecz mnie dręczy.

Bardzo długo, znacznie zbyt długo. Dlaczego, dlaczego nie mogę się po prostu od tego odciąć? To już mnie nawet nie dotyczy. To nie ma sensu. To nigdy nie miało sensu. Dlaczego dałam się w to wciągnąć, przecież to bagatelizowałam. Ja nie chcę. Dlaczego to spieprzyłam?

Dlaczego ja zawsze muszę wszystko spieprzyć?

No i w końcu znalazłam. Po drodze przejrzałam kilkadziesiąt postów - i komentarzy pod nimi.
Świetnie mnie znacie. Tylko szkoda, że wcale.

Nie chcę współczucia - nigdy go nie chciałam. To krępujące. Ale nie chcę też porad. To tylko blogaś. To nie jestem prawdziwa ja.
A gdzie jestem, tego nie wie nikt, a już na pewno nie ja. Jaka ja? Która? Blogasiowa? Cyrkowa? Samotna?
Łatwo jest napisać - ogarnij się. I wcale się nie dziwię, że to stwierdzacie. Moje marudzenie męczy nawet mnie. Ale naprawdę nie musicie tego czytać. Ta paplanina was nie wzbogaci. Co najwyżej przyprawi o ból głowy. Sęk w tym, że wy chyba nie wiecie.

Przeczytałam kiedyś taki post na Tumblrze. Że ludzie dziwią się, że obierasz ziemniaka ziemniakiem i, oczywiście, każą ci sięgnąć po obieraczkę (tak należy, to ma sens, każdy tak robi). I podają ci kolejnego ziemniaka.

No więc to niezupełnie tak - chociaż ta metafora coś w sobie ma.
Bo to nie jest wybór.
Nikt tego nie chce.
Ale z tym trzeba jakoś żyć, jakoś się starać.
A nie jest lekko.

Byliście kiedyś głodni? Ale tak bardzo, bardzo głodni, że aż się wam robiło niedobrze? Kręci się wtedy w głowie, wnętrzności j się zaciskają. Jakby je ktoś wyżymał.
No więc wyobraźcie sobie, że dręczy was ten okropny głód i nagle czujecie zapach waszego ulubionego dania. Wcale nie jest kojący. Aż się zbiera na wymioty, chociaż jest przecież taki rozkoszny.
Problem w tym, że nie możecie zwyczajnie podejść do stołu i zabrać się do jedzenia,
a jeść się chce strasznie, boli, kłuje, wyżymaczka w środku
bo to danie nie istnieje. To wszystko jest tylko w waszej głowie. I, żeby było ciekawiej, ten głód, te nudności - też są tylko w myślach.
bo to się wszystko dzieje w głowie aż do chwili, kiedy jest za póżno
I jecie coś normalnego. Żołądek się wypełnia - fizycznie. Wiecie, że nie umrzecie z głodu, bo przecież się najedliście
tylko spróbujcie to powiedzieć swojej głowie, cwaniaki
i nawet czujecie przyjemny ciężar w brzuchu. Kładziecie się, żeby wypocząć po posiłku, ale głód nadal tam jest.
i co teraz, co teraz?
Logiczne wydaje się znalezienie sobie jakiegoś zajęcia, żeby zapomnieć o głodzie. Staracie się robić to, co dawniej. Uprawiać hobby, spotykać się z ludźmi.
ale on tam jest, ten ból, ten głód, cały czas się czai, czasem lżeje, ale tylko na chwilę.
Ale od tego dziwnego uczucia nie da się uciec. Jest wszędzie tam, gdzie jesteście wy - bo siedzi w waszej głowie.
i wtedy myślicie, że rozwalicie sobie łeb, to wtedy to wylezie. Jak sobie czerep odstrzelicie, to już nie będzie wam ciążył.
No ale przecież to nie wypada, żeby tak głowę komuś zawracać głodem, którego nie ma
jak to nie ma? Jest przecież i wy dobrze o tym wiecie. Jest zawsze.
i w końcu to uczucie wsiąka w was, zespalacie się z nim, bo nic innego nie można zrobić.
No, oprócz rozłupania czaszki, ale o tym cii...

- Przesadzasz.
Tak, wiem.
 - A, daj spokój.
No próbuję.
- Wymyślasz.
- Idź lepiej z koleżankami na dwór.
No więc idę.
I ona nie wie, ona naprawdę nie wie, że gdyby nie ona to już by mnie tu dawno nie było. Nie dlatego, że mnie wspiera. Ja milczę i ona albo naprawdę nie wie, albo uznaje, że przesadzam. Nie wyprowadzę jej z błędu. Ale też nigdy więcej nie wspominam o głodzie. W końcu albo coś jest, albo go nie ma.
Ale ona nie wie. Ona naprawdę nie wie.
Bo przecież zasługuje na lepsze dziecko. Nie na coś takiego.
No i chyba właśnie dlatego to ciągnę.
Bo co ona by potem powiedziała? I kto by się kotem zajął?

Muszę się dokarmić, muszę znaleźć coś, czym można zapchać mój zmyślony żołądek.

Konina.
Przecież to kocham. Kochałam?
Pierwsze podejście nie wyszło przez nogę. Z gipsem nie sposób jeździć.
i ukryłam przed sobą, że poczułam ulgę.
Kochamkoniechamkoniekochamkoniekochamkonie
jak dobrze, że mam wymówkę i mogę odwołać jazdę
kochamkochamkochamkocham
Czytaliście kiedyś książkę, w której jakaś postać zemdlała z bólu? To wcale nie jest metafora. To jest możliwe.
ciemno przed oczami i jak boli, jak strasznie boli
Nie życzę wam podobnych atrakcji.
czy ja umieram?
Ale to przecież kolka, to tylko kolka.
A już na pewno nie podczas jazdy konnej.
Do stępa, muszę jakoś przejść do stępa, to przestanie.
To kolka, to tylko kolka.
Czemu nic nie widzę? Czemu jest ciemno?
Stój, proszę, stój, zatrzymaj się albo wpadnę pod kopyta.
Ocknęłam się na ławce. Przestraszona instruktorka nie chciała nawet pieniędzy za lekcję. Do lekarza, mówiła, szybko do lekarza.
Ani USG, ani badanie krwi, ani dokładne obmacywanie moich bebechów nie ujawniło niczego, co mogłoby spowodować to omdlenie.
- Może to przez dojrzewanie. Albo przez upał. W każdym razie lepiej by było, żebyś na razie wstrzymała się z jazdą.
ale ja kocham konie.
kochamkonie.
ko-cham-ko-nie.
No i w końcu, po trzech latach, postanowiłam się ogarnąć i zrobić, tak dla odmiany, coś, co lubię. Już wcześniej uzbierałam pieniądze i odkurzyłam stare bryczesy.
Zadzwoniłam, umówiłam się, grzecznie się pożegnałam. To był deszczowy, wilgotny dzień. Chyba początek maja. Siedziałam na drabinkach i
i płakałam, bezradnie, ale chyba bardziej ze strachu niż ze szczęścia
kochamkoniekochamkonie
???
majtałam nogami w powietrzu. Usiłowałam być z siebie dumna. Przecież podjęłam ważną decyzję. Postarałam się, spróbowałam zmusić się do zrobienia czegoś, co kocham.

Czułam głównie strach, potworny stres. Ręce mi drżały, kiedy ostrożnie wsuwałam palce w bezzębne kąciki pyska. Kopyto, uniesione do czyszczenia, wysuwało mi się z dłoni.
no ale co jest grane?! kochamkonie
No a te problemy z zsynchronizowaniem ruchów moich i konia to na pewno wina bardzo długiej przerwy. Jazdy się nie zapomina, ale można wyjść z wprawy.
I był też galop. To była akurat chwila szczęśliwa. Starałam się rozkołysać chód biodrami, nie oderwać się od siodła, czuć każdą foulee. Łydki wgniatałam w pękate boki gniadego grubasa.
tak! Chyba się udało! No więc to jest właśnie galop. To jest właśnie to uczucie, za którym tęskniłam.
Tęskniłam?
No ale nieważne. Jest galop. Jest patatataj.
kocham konie, słyszysz, głodzie?
kocham konie i sama, z własnej woli się tu znalazłam, swoją determinacją doprowadziłam do tego patataja.

Ale konina wcale nie stłumiła głodu.

No i są wygłupy. Ponoć beztroska zabawa zawsze poprawia humor.
Więc się bawiłam.
Tańczyłam i śpiewałam. Pozowałam do śmiesznych zdjęć. Malowałyśmy sobie twarze i przebierałyśmy się w śmieszne stroje. Aż tchu brakowało ze śmiechu.
to ja, twój głodzik. Nie przejmuj się mną, baw się dobrze, ja sobie tu po prostu posiedzę i przypomnę o sobie, gdy tylko zostaniesz na chwilę sama.
Nie raz brałam udział w imprezach piżamowych. Do późnej nocy oglądałyśmy filmy, robiłyśmy fikołki na łóżku i obgadywałyśmy chłopaków z klasy. Robiłyśmy karaoke i piekłyśmy ciasteczka. Nasze śmiechy i pokrzykiwania doprowadzały do szału rodziców dziewczyny, u której akurat spałyśmy.
Niech się dzieci bawią, przecież to czas dla nich.
Tuliłyśmy się pod jedną kołdrą, żałując, że jednak obejrzałyśmy ten horror.
A gdyby to mnie tak ktoś zamordował? Nagle? ale przecież to źle, że o takich rzeczach myślę, prawda?
Spotykałyśmy się przed szkołą, w szkole i po szkole. Byłyśmy prawie nierozłączne.
i wtedy jednej z nich powiedziałam, ale chyba nie uwierzyła. Pistolet - widziała, ale przecież to przechodzi pojęcie dwunastolatki, żeby koleżanka o takich rzeczach myślała.
Miałam wtedy dwanaście lat. Dwanaście lat!
A teraz mam bez mała dziewiętnaście i żałuję, że...


No ale matka.
Ona nie zasługuje na takie dziecko.

I na obozie się wygłupiałam. Bawiłyśmy się inaczej, niż reszta grupy - ale jednak dobrze. Było wesoło, było głośno i radośnie.
ciekawe, co by powiedziały, gdybym im się przyznała, że wtedy, na wieży Eiffla...
Słit focie z rąsi i tańce o północy. Chichot rozbawionych nastolatek.
czy na pewno brzmię przekonująco? Ale chyba jest dobrze, chyba nie zauważyły, że myślę o czymś innym. To może jeszcze zrobię coś głupiego, żeby było śmieszniej.

Albo teraz w Cyrku. Wymyślam różne głupkowate zabawy, a one przyłączają się chętnie, nagrywając nasze "akcje" ajfonami. Potem pokazują innym, że ja tak naprawdę jestem rozrywkowa, tylko po prostu dobrą zabawę definiuję sobie inaczej niż rówieśnicy.
Oglądają, uśmiechają się z zażenowaniem i kręcą głowami.
Oni nie rozumieją, co fajnego jest w odtworzeniu walki gladiatorów na łacinie. Albo chóralnym śpiewie niemieckiej piosenki o lamie, która zostawiła na stole widelec.
I w tych zapasach, wrestlingu korytarzowym, też nie widzą nic fajnego.
wystarczająco szeroko się uśmiecham? Chyba się niczym nie zdradziłam, prawda? od kogoś tak nienormalnego jak ja wymagałoby się raczej pochlastanych nadgarstków i wiecznie załzawionych  oczu, a nie banana na twarzy i policzków zarumienionych od ciągłego śmiechu.
Mają mnie za dziwaka - temu same nie przeczą - ale dziwaka zabawnego. Ze mną nie jest nudno, ja zawsze ubarwię dzień jakimś żartem, głupim tekstem albo śmieszną anegdotką. Rozbawianie ich i zadziwianie poczuciem humoru to coś w rodzaju mojego niepisanego obowiązku.

Jak przystało na kumpele, to toalety chodzimy co najmniej parami.
- Daryyyyyjaaa  - jęczę, robiąc przy tym błagalną minkę - bądźże łaskawa potowarzyszyć mi w wyprawie do świątyni dumania, albowiem towarzystwo twe jest niezbędne do złożenia ofiary na porcelanowym ołtarzu Wielkiego Klopa...
tak naprawdę czuję, że nadchodzi atak i muszę, muszę, muszęmuszęmuszęmuszę jak najszybciej się schować, jakoś niezauważalnie go przeczekać.
Kucam na podłodze. Głowa między nogami.
boliboliboliboli
jestem głoda
głodnagłodnagłodna
no przecież się śmiałam
Jest dość chłodno. Rozwieram paszczękę i przez chwilę wrzeszczę bezgłośnie, miotana potwornym głodem.
nie ma piekła, takiego, o jakim uczą księża. Piekło jest tu, teraz, w tym momencie, w tej toalecie zamkniętej na zasuwkę, w moim łbie skołatanym.
Nie płaczę - bo jakbym wytłumaczyła czerwone oczy? Nauczyłam się przeczekiwać ataki głodu w pozycji płodowej, za jedyną ulgę mając ten cichy krzyk.
żałośnie poetycko to wygląda
ale to nie jest zamysł
ważne, że nic nie widać.
- Co ty tam robisz? Umierasz? Wyłaź, bo chcę jeszcze kawę kupić...
a żebyś wiedziała
Szeleszczę papierem, spłukuję wodę. Kilka płytkich oddechów.
- Oj, moja Darcia się stęskniiiiłaaa? - pytam, zwijając wąskie, nierówne usta w kaczy dzióbek. - Klaudusia już wychodzi z kibelka... Nie płakusiaj za nią - posyłam w jej kierunku buziaka i ochlapuję wodą z kranu.
Wybiegam, ledwie unikając ciosu torbą.
taki żarcik, rozumiecie.

Ale żadne wygłupy nie nakarmią głodu.

Wielu sądzi, że nigdy nic nie mówię.
to zaś ta niemowa, skąd się to wzięło? co za laska, janiemoge...
Ale to nieprawda. Potrafię paplać.
Ileż razy uciekły mi wszystkie autobusy, bo stałyśmy przed Cyrkiem, dyskutując zawzięcie o jakichś głupotach?
teraz z nimi gadam, gadam szybko, cokolwiek, niestarannie
a gdybym następnego dnia już nie przyszła
już nigdy do Cyrku
czy wtedy by się zdumiały, bo przecież tyle mówiłam wczoraj
tyle zawsze miałam do opowiedzenia śmiesznych historyjek
i nigdy nawet słowem nie wspomniałam
że umieram z głodu

I siedzimy  czasami, na podłodze, na kanapie, na fotelu. I gadamy, gadamy, gadamy. Całe popołudnie potrafimy przepytlować. Tematy nam się nie kończą.
wiesz, teraz opowiadam ci o ślicznej bluzce, którą sobie kupiłam, ale tak naprawdę zastanawiam się, czy byś za mną tęskniła, gdybym dała sobie spokój z tym wszystkim i dała wygrać głodowi
Mówię o kocie, o koniach, o Cyrku, o wakacjach, o studiach. Nawet o Adolfie.
o głodzie nie, oczywiście, że nie. Zresztą pewnie by uznała, że to tylko taki żart
ja sobie lubię pożartować przecież
I wymieniamy wiadomości. Dziesiątki esemesów. I umawiamy się na spotkania, na ploty, na kawę. Bo przecież podobno takie spotkania dobrze robią na problemy z samotnością.
ale ja i tak jestem sama
wokół mnie pięcioro, sześcioro koleżanek, ale ja jestem tam sama, zupełnie sama
i siedzę w pokoju u jednej, i gadam, i częstuję się ciastem
ale tak naprawdę to jestem w swojej głowie z głodem
bo obecność ludzi nijak nań nie wpływa
- Smutna jesteś jakaś, weź może tu kogoś zaproś
No i któraś przychodzi. Zapijamy herbatą albo niskoprocentowym piwem szkolne problemiki, aferki, miłostki.
i pilnuję się tylko, żeby się nie zdradzić
no ale mam już wprawę

Bo rozmowy i spotkania towarzyskie - żadne nasiadówy, żadne kina, żadne parki i kebabiarnie - nie zaspokoją głodu. Jego nie obchodzą moje koleżanki.

Długo już piszę tego posta.  Za długo. Ale przecież robię mnóstwo innych rzeczy, żeby nakarmić swoją głowę,
odstrzelić oderwać rozwalić zanihilować
matkamatkamatka 
nie wolno tak
o których też należałoby napisać.

I napiszę. Ale już nie dzisiaj.

sobota, 14 grudnia 2013

Obserwuję

Jest na korytarzu w Cyrku taka ławka. Na drugim piętrze, przy poręczy schodów, usadowiona we wnęce. Nazywam ją Ławką Frajerów. Albo po prostu "moją ławką". Przysiadam na niej często, dla niepoznaki skrobiąc coś w zeszycie lub zasłaniając twarz gazetą. W rzeczywistości jednak bacznie obserwuję Cyrk tętniący tanim lansem i drogimi dodatkami. Widzę ludzi uśmiechniętych, o ładnych twarzach nieskażonych myśleniem. Poubierani w modne ciuchy prezentują sobie nawzajem modne gadżety. Szczebiocą głupkowato, piszczą i charczą, przekomarzają się. Chodzą stadami. Kiedy jakiemuś osobnikowi zdarzy się oddzielić od grupy, opiera się nonszalancko o ścianę i wbija wzrok w ekran Ipoda. Albo Ipada. Albo Iphone'a.
I skłamałabym pisząc, że nie chciałabym być częścią tej społeczności. Chciałabym czuć się komfortowo w towarzystwie podobnych sobie osób. Tak naprawdę nigdy nie byłam członkiem żadnego stada. Zawsze byłam trochę z boku, często z tyłu. Nie nadążam. Nie potrafię i nie chcę zmusić się do naśladowania zachowań stadnych. Tak często postępuję wbrew sobie, a jednocześnie nie jestem w stanie skłonić się do okazywania normalnych zachowań społecznych.

I wiem, że znowu zaczyna się smutno i ponuro. Postaram się jednak wykrzesać z tego posta odrobinę ukrytego, nieśmiałego optymizmu, którego komentujący usiłują się doszukać.

No więc siedzę tak sobie na tej Ławce Frajerów i, notując w Tosiu swoje myśli o niczym, dyskretnie się rozglądam. Szukam Maryś i Robercików.
I w tym momencie jest miejsce na mają dygresję. Otóż często nazywam rzeczy. Najróżniejsze. Stojak na noże w kuchni nosi imię Franek, wieloletni kaktus to James, uchwyt do szafki w kształcie zebry nazwałam Żaneta. Imiona nadaję też obcym mi ludziom. I tak właśnie narodziły się dwie niewielkie grupy - Marysie i Roberciki.

Nie mają tak na imię. A nawet jeśli - to nie ma znaczenia. Zaobserwowałam członków tych zbiorowości już na początku Cyrku. Spotykałam ich, rzecz jasna, już wcześniej, ale dopiero niedawno wyraźnie ich wyodrębniłam.
Krótko mówiąc - to frajerzy. Nie mają modnych ubrań, fajnych gadżetów, dumy i tępoty wypisanej na twarzy. Czasem widać że się boją, innym razem są wyraźnie zniesmaczeni. Niektórzy nawet się zrzeszają.
Noszą koszule w kratę albo nijakie bluzy. Zwykłe spodnie - nie żadne tam rurki. Zwykle pogrążeni się w cichej rozmowie lub, jeśli są sami, czytają jakąś książkę. Jeden nawet trzymał Mistrza i Małgorzatę, za co momentalnie go polubiłam. Marysie to ich żeńskie odpowiedniki.
Stworzenia stadne zwykle ich ignorują, lub - co jest znacznie gorsze - wyraźnie okazują swoją wyższość. Lubią czasem stawać nad Ławką Frajerów i przekrzykiwać się głupkowato.
Roberciki i Marysie nie reagują. Też wykształciłam w sobie ten mechanizm - milczeć, udawać, że się nie istnieje. W końcu im się znudzi.

Nie jest fajnie być wyrzutkiem. Być frajerem. Żyć poza hierarchią i rozmawiać tylko z samym sobą lub wąską grupą osób sobie podobnych. Jest jednak coś nieznośnie pocieszającego w fakcie, że nie jest się jedynym mizantropem. Roberciki i Marysie (tak, utożsamiam się z tą grupą) zdają się przyciągać. Nieraz widzę, że jakiś Robercik rozgląda się za miejscem na korytarzu, po czym dostrzegłszy, że na Ławce Frajerów siedzę tylko ja, z wyrazem ulgi na twarzy sadowi się na drugim jej końcu . Podobnie postępuję i ja. Nigdy nie rozmawiamy ani nie wymieniamy spojrzeń. Nawet nie planujemy tego robić. Ale jednak nie jesteśmy sobie tak do końca obojętni. Obecność Robercika albo Marysi daje odrobinę spokoju, poczucia, że są inni dziwacy, nie potrafiący się odnaleźć wśród zwyczajnych nastolatków. Darzę tych ludzi niewytłumaczalną sympatią.
Czyli jednak nie jest tak, że wszystkich nienawidzę.

Na prośbę czytelnika(ów?) stworzyłam Aska. O ile udało mi się zaczarować nowoczesną technologię, powinniście mieć do niego łatwy dostęp w prawej kolumnie bloga. Jeśli się jednak nie udało - podaję linka:



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Prawda i wyznanie

Wcale nie kłamię, twierdząc, że nie walczę z depresją.

...czasami tylko beznadziejnie się szamoczę.