Próbowałam uciec na rowerze przed WOSem i niepokojąco szybko bijącym sercem.
W Schizmieście jest parkolas.
W parkolesie jest polana.
Na polanie jest śliczna, soczyście zielona trawa.
Na trawie położyłam bluzę.
A na bluzie położyłam swoją ziemską powłokę.
Ległam na wznak, z patykowatymi kończynami rozrzuconymi niedbale wokół korpusu. Cienki warkoczyk ozdobnie ułożyłam na ramieniu.
Wlepiłam krótkowzroczne oczy w niebo i obserwowałam kilka pyzatych obłoczków.
W pewnym momencie pomyślałam, że to przeuroczy obrazek: ta polanka, to niebo błękitniusie, i to zaleganie na trawce.
Dumna z tego, że przypadkiem mi taka liryka dnia codziennego wyszła, wyszczerzyłam uzębienie do przyglądającej mi się wiewióry.
I snułam przemyślenia, oczywiście.
To zabawne.
Nie wiem kiedy i jak to się stało, że jestem tu, gdzie jestem.
Że lada dzień, za kilka mrugnięć, skończę Cyrk.
Jeszcze jeden okres i będę pisać maturę.
maturę.
Czujecie to?
A nie tak dawno przecież pisałam na ŚKZ o problemach z wyborem liceum.
Czujecie to?
Jestem niewyobrażalnie stara. I przy tym tak bardzo niedoświadczona prawie we wszystkim.
Nadaję się tylko do takich scenek - leżenie, patrzenie, myślenie. Trochę matmy.
I nic więcej.
nic
więcej
I jeszcze te mrówki.
Bo, wicie, rozumicie, takem się ucieszyła tą polanką, żem nie zauważyła, że położyłam bluzę na mrowisku.
Chuj poezję strzelił.
Trzeba obliczyć ze dwie delty.
Bo, nieprawdaż, matura.