środa, 2 kwietnia 2014

Proza mrówczana

Próbowałam uciec na rowerze przed WOSem i niepokojąco szybko bijącym sercem.

W Schizmieście jest parkolas.
W parkolesie jest polana.
Na polanie jest śliczna, soczyście zielona trawa.
Na trawie położyłam bluzę.
A na bluzie położyłam swoją ziemską powłokę.

Ległam na wznak, z patykowatymi kończynami rozrzuconymi niedbale wokół korpusu. Cienki warkoczyk ozdobnie ułożyłam na ramieniu.

Wlepiłam krótkowzroczne oczy w niebo i obserwowałam kilka pyzatych obłoczków.

W pewnym momencie pomyślałam, że to przeuroczy obrazek: ta polanka, to niebo błękitniusie, i to zaleganie na trawce.
Dumna z tego, że przypadkiem mi taka liryka dnia codziennego wyszła, wyszczerzyłam uzębienie do przyglądającej mi się wiewióry.

I snułam przemyślenia, oczywiście.

To zabawne.
Nie wiem kiedy i jak to się stało, że jestem tu, gdzie jestem.
Że lada dzień, za kilka mrugnięć, skończę Cyrk.
Jeszcze jeden okres i będę pisać maturę.
maturę.
Czujecie to?

A nie tak dawno przecież pisałam na ŚKZ o problemach z wyborem liceum.
Czujecie to?

Jestem niewyobrażalnie stara. I przy tym tak bardzo niedoświadczona prawie we wszystkim.
Nadaję się tylko do takich scenek - leżenie, patrzenie, myślenie. Trochę matmy.
I nic więcej.

nic
więcej

I jeszcze te mrówki.
Bo, wicie, rozumicie, takem się ucieszyła tą polanką, żem nie zauważyła, że położyłam bluzę na mrowisku.
Chuj poezję strzelił.

Trzeba obliczyć ze dwie delty.
Bo, nieprawdaż, matura.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz