piątek, 31 sierpnia 2012

Czego Juliusz nie zobaczył...

... to zaprezentuje Checzchok.

Niezwykle trudnym zadaniem byłoby krótkie opisanie drogi nad morze. Głównie ze względu na jej długość. A ciągła się ona niemiłosiernie - przez pola, wzdłuż ulicy, wśród domków, deptaków, ośrodków, restauracji... A potem przez las. Pod górkę. I z górki. Wśród zieleni drzew i szarości piaszczystej drogi (i tak poznaczonej śladami kół meleksów - głównego środku transportu w okolicy).
Po drodze bywały i grzyby, i twory jagodopodobne, a przede wszystkim - śmieci. Pozdrawiam turystów tak leniwych, że nie chciało im się ponieść pustej plastikowej butelki przez kilkanaście minut. No dobra. Może z pół godziny. Szybkim krokiem.


Samo morze natomiast... cóż. Zimne, brudne, zaśmiecone, z paskudnymi zgniłozielonymi glonami unoszącymi się tuż przy brzegu, gdy tylko było dość ciepło. A z racji tego, że bezchmurna i bezwietrzna pogoda trwała jakieś dwa dni... Fakt, glony zniknęły. Niemniej jednak kąpałam się wyłącznie pod prysznicem. W "naszym" Bałtyku zanurzyłam się raz po kostki. Wystarczyło mi do końca roku.
Zachowajmy pozory, że niebo było cudnie błękitne. Ale nie dajcie się zwieść. Ten nieco ciemniejszy odcień na horyzoncie (fotka na dole) zwiastował potężną burzę... Ale odkryłam to dopiero wówczas, gdy nawałnica spotkała mnie akurat w połowie drogi... Wierzcie mi - pęd przez puste pole podczas ulewy to żadna atrakcja. Moje policzki zdawały się być pocięte przez zacinające krople, a wodę mogłam wykręcać z dosłownie każdej części garderoby.
Mój niemodny już niesmartfon przeżył. Cud nad Bałtykiem?

Checzchok był także w miejscu, gdzie teoretycznie był most łączący ze sobą dwa brzegi Wisły. W praktyce jednak było to chyba połączenie przeznaczone wyłącznie dla amfibii i dywanów latających. No chyba, że kursował jakiś prom przewożący na drugą stronę zwyczajne pojazdy. I ludzi.
Na lewym brzegu Wisły nie byłam. Wprawdzie niewielka odległość od Gdańska była bardzo kusząca, ale tylko dla mnie. A że ja głosu raczej nie mam, to milczałam i w ciszy dawałam się obwozić po prawobrzeżnych wioskach, gdzie nie było kompletnie nic ciekawego.
Nieco bardziej spostrzegawczy czytelnik może zainteresować się napisem wyrytym na kamieniu (górna część fotki).Ewakuacja Stutthofu...

Sztutowo zasługuje na specjalną uwagę. Niby to  tylko wioska z jedną czy dwoma stajniami i małym parkiem linowym... Kolejny przystanek na drodze kolejki wąskotorowej. Dla tych, których przywieziono nią do tego miasteczka był to ostatni przystanek przed dotarciem na peron "krematorium"

Arbeit mach frei durch Krematorium drei.
( w wolnym przekładzie: wolni stąd wyjdziecie przez krematorium trzecie. To nie moje słowa, ale gdzieś to przeczytałam).

Uwielbiam czytać o kacetach. Czy jestem sadystką? Może troszkę (gdyby niektórzy ludzie wiedzieli, w jaki sposób torturuję ich w myślach, zapewne natychmiast daliby mi spokój. Ale nie wiedzą.). Nie wiem czy to "normalne", czy też niekoniecznie, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Gdy tylko dowiedziałam się, gdzie też zostanę wywieziona na kilka dni, od razu pomyślałam, że to przecież tak niedaleko Stutthofu.
Do muzeum wstęp jest darmowy. To plus, a zarazem pewien mankament...

Patrzę na prycze w części baraku, która miała być szpitalem. Patrzę i widzę  sceny z Pięciu lat kacetu. Łachocze, co? I te badania. Widzę Mengele i jego eksperymenty. Widzę dzieci z Neuengamme. Widzę wykastrowane więźniarki w oświęcimskim puffie. Dopłucne wstrzykiwanie prątków gruźlicy. Widzę tę dziewczynkę z Dymów nad Birkenau... Mamo, śmierć idzie. Miała jakieś piętnaście lat.

Wpadam na słup na środku baraku. Więźniowie wycinali na nim swoje numery. Wtłaczająca się do wnętrza wycieczka z domu seniora wpycha mnie pomiędzy trzypiętrowe łóżka. Błyskają flesze, gwar rozmów niszczy ciszę, w której tylko ciche skrzypienie podłogi przypomina o tym, co tu się działo. Teraz ludzie depczą się i przepychają. Migawki trzaskają bez przerwy. Ktoś rozmawia o niesmacznym obiedzie, kto inny śmieje się z min ludzi, których zdjęcia wywieszono po drugiej stronie baraku.
- Ty, patrz, tam są kible!
I idą. Idą do kibli. Do umywalni.
Nie wiedzą, nie chcą wiedzieć, co działo się w umywalniach w  Gusen. I nie tylko tam. 
Nie wiedzą o mężczyźnie, który skrył się pomiędzy szaletami i przysiadłszy na umierającym koledze pospiesznie chlipał obozową zupę z przegniłej brukwi (bo tam, na sztubie, to ani chwili spokoju nie ma).

- Jaki przystojny chłopiec! - woła jakaś kobieta w wieku poprodukcyjnym.
W czasie, gdy tego przystojnego chłopca zatłuczono bykowcami prawie na śmierć i porzucono w umywalni, by tam się wykrwawił, ona mogła dopiero uczyć się chodzić. A może nawet nie było jej na świecie.

Patrzę na Maxa Pauly'ego. Skądś znam tę twarz. No tak. Proces tych od dzieciaków z Neuengamme. W szkole o tym nie uczą. Bo kogo obchodzi garstka dzieci w obliczu milionów puszczonych z dymem w krematoriach Oświęcimia? A przecież ten lekarz, Trzebiński, przed powieszeniem podał im morfinę. Tak tłumaczył w sądzie. To było dobre. Humanitarne.
Dziecko skaczące po całym baraku i śpiewające głupawe piosenki nie jest dobre. Nie jest humanitarne. Niech wyładowuje energię poza bramą. Na plaży. W parku linowym.
Ale nie tutaj, do cholery!
Kto wpuszcza małe dzieci do byłych obozów koncentracyjncych?!
Kto wpuszcza tam staruszków, którzy niefrasobliwie dyskutują, przepychają się i robią "ładne pamiątkowe zdjęcia" w barakach?!
KTO?!
Zdjęcie pochodzi z grafiki wujcia gugla. Sama nie używałam w Sztutowie aparatu fotograficznego. To tak, jakbym poszła robić zdjęcia na cmentarzu. Tylko takim, gdzie nawet na wpół żywe trupy chodzą w pasiastych łachmanach, dopóki nie zginą.

Znalazłam jedno miejsce, gdzie cisza była absolutna, uroczysta i ciężka do zniesienia.
Rząd flag wisiał w ciemnej sali. Pod nimi stały kamienie pamiątkowe. Wielkie głazy, na których Matka Białoruś zapewniała, że pamięta o swoich dzieciach zamęczonych w Stutthofie. Że Litwa pamięta. Że Polska. Że Holandia.
Co one mogą wiedzieć, te matki? Trzeba wystawić obelisk - bo tak należy. Ale kogo obchodzi los każdego synka, każdej córki, która skończyła życie na stosie całopalnym?
W 2012 roku paliły się już tylko znicze. 
Zapewne wyłącznie dla zasady. No bo tak wypada. Żeby płonęły.

Kacety nie były liryczne i nie powinno się takimi ich czynić. Grzesiuk i Borowski dobrze o tym wiedzieli. To ich relacje najbardziej mnie poruszyły.  Nie same statystyki, nie poetyzowane opisy płatków śniegu rozpływających się na jeszcze ciepłej twarzy czyjejś matki. Czyjejś żony. Czyjejś córki. Doliczy się ją do statystyki. Poda się szacowaną liczbę zmarłych w wyniku ( i tu tabelka): głodu, bicia, nieleczonych chorób, śmiertelnych zastrzyków, zagryzienia przez psy...
A potem powiesi się flagi, zatacha do ciemnej sali kawały granitu ze złotym grawerem. Obsługa muzeum zadba o to, by znicze się paliły.

A ludzie przejdą obojętnie, mrucząc pod nosem, że w barakach za duszno, tu z kolei zimno jakoś... A te kotlety to na pewno stare były, Józiu!
I odjadą kolejką.

I nikt o nas wiedzieć nie będzie. Zakrzyczą nas poeci, adwokaci, filozofowie, księża. Stworzą piękno, dobro i prawdę. Stworzą religię.
U nas, w Auschwitzu

Skoro już jestem w temacie staroci, pozwolę sobie przejść do innych "miejsc historycznych". Oczywiście każdą chwilę skupienia przerywało pojawienie się jakiejś (tu epitet nie do publikacji) wycieczki dzieciaków w wieku charakteryzującym się wybitnie wysokim poziomem hałaśliwości.
Oto zamek. Stał sobie na wzgórzu katedralnym, a tuż obok piętrzyła się bryła jakiegoś sporego przybytku sakralnego (zakładam, że było to katedra). Można było sobie kupić tysionc-pińcset-sto-dziewińcset różnych pamiątek począwszy od figurek, poprzez breloczki, na obrazkach z bursztynem kończąc. Na dziedzińcu tłok, wrzask, przepychanki. Żyć nie umierać. Aż się chce zwiedzać... Po warunkiem, że nie jest się mną.

Miasto, w którym stoją sobie powyższe budowle, szczyci się faktem, że wiele lat temu gościło pewną znamienitą personę.
Kojarzycie tego gościa?

Tuż obok ceglastych zabudowań wzgórza stał jakby nieco nowszy budynek, w którym urządzono muzeum poświęcone temu kolesiowi z pomnika. Jak sądzę - po obejrzeniu zdjęć jasne będzie, kim ten ktoś był.
A zatem - niech zamiast słów przemówią obrazy:




Lubię ciszę. Lubię, gdy jest tak cicho, że brak jakichkolwiek dźwięków sam staje się dźwiękiem cicho brzęczącym w uszach.
W tamtym miejscu nie było tak do końca cicho. Skądś sączyła się cicha muzyka organowa i łagodny śpiew chóralny. Frazy starych, łacińskich psalmów pobrzmiewały w niewielkiej kapliczce. Kolejne muzeum, oczywiście.
Ale nie takie zwykłe.
Aptekarstwo, położnictwo, ziołolecznictwo, anatomia, życie codzienne... Wszystko skondensowane w postaci małych wystaw za szkłem. A mimo to pasjonujące. Wokół stały stare dzieła sztuki sakralnej. Figury. Posągi.
Mogłabym tam zamieszkać, mając za towarzyszy niemych granitowych Chrystusów i kilka kamiennych Marii. I słuchać sobie cichego śpiewu. Zupełnie jakby to stare mury brzmiały pieśniami, które niegdyś w nich wykonywano.
Jedna figura była przerażająca. Psychodeliczna. Jej widok wywoływał u mnie niepokój. A to był tylko kawałek kamienia...
Nie miał twarzy. Nie wiem kim był, ani kto go stworzył, ale jego zatarte miejsce po fizys do dziś prześladuje mnie wieczorami.













Ciąg dalszy relacji prawdopodobnie nastąpi.

wtorek, 28 sierpnia 2012

RAZ-DWA-TRZY Juliusz patrzy!

Och, z jaką rozkoszą wylałabym tutaj całą żółć, która gniewnie we mnie bulgocze! Wyplułabym, wykrztusiła z siebie cały jad, całą nienawiść, niechęć i zdegustowanie, jakie odczuwam!
Ale tego nie zrobię. Nie w tym wpisie. Stwierdziłam już wyraźnie, że nie toleruję toksycznej atmosfery Bałtyku - i po tym pożałowania godnym wyjeździe tylko utwierdziłam się w tym przekonaniu. Ten wpis jednakże będzie (w miarę możliwości) czysto Julczany. Czy tam Julkowy.

Problem tego, co zrobić z Kotem na czas wakacji stał się dość poważny - wprawdzie bez problemu udało się znaleźć porządną rodzinę zastępczą dla Ziutki, jednakże czułam, że nikt tak dobrze nie zadba o moje dzieciątko, jak mogę zrobić to ja. A że naturalny ciąg logiczny wakacje=chorwacja został brutalnie i niepotrzebnie przerwany - zapadła decyzja o zabraniu dzieciaka nad morze. Wprawdzie okupiłam ją wieloma niedospanymi nocami, lekkim bólem głowy i wyrzutami sumienia, że ciągnę kociaka na drugi koniec Polski - to jednak Juliusz pojechał.
Pojechał - był - przyjechał - cały i zdrowy, bez uszczerbków fizycznych ani psychicznych.  Co więcej: zaskoczył mnie swoją odwagą, ciekawością świata i inteligencją (dobrze wiedział, że nie wolno wychylać się z torby i nigdy nie próbował uciekać. Rozglądał się zaintrygowany i tylko sporadycznie - gdy słyszał dzieci - chował głowę w bezpiecznym wnętrzu swojego nosidła. Towarzyszył mi podczas kilku wycieczek "fakultatywnych" (jak je nazywają biura podróży, z których usług i tak z reguły nie korzystam). Przy okazji wzbudzał małą sensację - zwłaszcza wśród dziewcząt w wieku przedprodukcyjnym, choć i niejeden poważny pater familias spoglądał na niego czule i dziwnie ćwierkliwym głosem informował Dyktatora, że jest wyjątkowo uroczym futrzakiem.

I tutaj mała dygresja (przysięgam - ostatnia przed mini fotoreportażem).
Otóż gdy w erze prejuliańskiej  rozpaczliwie przeszukiwałam strony internetowe najróżniejszych "znamienitych" i "prestiżowych" hodowli - odnosiłam wrażenie, że każdy człowiek w tym kraju, który decyduje się na zakup rasowego kociaka chce akurat Ragdolla. Statusy noworodków zmieniały się z "wolny" na "zarezerwowany dla...." w przeciągu najwyżej dwóch dni. Szmaciane laleczki były wszędzie - na opakowaniach karm, szamponów, na plakatach w autobusach.
Tymczasem gdy już dumnie służyłam Juliuszowi Cezarowi za bezkonny rydwan, nikt, kto pytał jakiej rasy jest kociak ciekawie wyglądający z torby, nie słyszał nigdy o Ragdollach. Kilka(naście) osób stwierdziło, że niebieskooki kociak to na pewno kot syjamski, a i byli tacy, co tonem znawcy wygłaszali opinię, że w nosidle siedzi "taki mały pers". Na szczęście tylko trzy czy cztery osoby do wyrazów zachwytu dołączyły nieśmiałe pytanie, czy malca można pogłaskać. Obawiałam się, że dzieciaki będą wyciągały swoje niedelikatne, upaćkane goframi łapy, ale nic takiego nie zaszło.
Ave Caesar!

Pogadałam sobie trochę (nawet więcej niż planowałam) i prezentuję ewentualnym czytelnikom to, co Juliusz widział.
...a więc uwaga...
RAZ-DWA-TRZY JULIUSZ PATRZY!

Najpierw Juliusz - trochę zmęczony podróżą, podczas której niewiele spał, ale za to miał bardzo dużo do powiedzenia na temat swojego zamknięcia w transporterku - zbadał wszystkie kąty mikroskopijnej wielkości domku, po czym pogodziwszy się ze swoim losem zaczął odsypiać. Dopiero potem okazało się, że niekoniecznie świeże, najodowane morskie powietrze działa na niego pobudzająco i urządzał sobie dzikie galopady. Najchętniej w środku nocy. Ewentualnie nad ranem. Niezwykle spodobało mu się także przesiadywanie pod prysznicem. Gdy odkrył, że z domku można wyjść na krótki spacer, okazał się być zachwycony tą perspektywą i ubrany w czerwone szeleczki dziarsko maszerował alejką, obwąchując przy okazji każdy kwiatuszek.
 

Potem Julek odkrył, że z tyłu ogrodu są króliki. Nie wykazał specjalnego zainteresowania ich obecnością. Ot - przyjrzał się i (zapewne uznawszy, że to żadna atrakcja, bo coś podobnego ma na co dzień w domu) i zaczął rozglądać się, by wypatrzeć coś ciekawszego.


Przy założeniu, że właścicielka długouchych mówiła prawdę  - żaden z tych królików nie miał w przyszłości stać się głównym daniem na reprezentacyjnym obiadku dla znajomych.

Wsi spokojna, wsi wesoła,
Który głos Twej chwale zdoła?

Cóż, nie da się ukryć, że miejsce, w którym wylądowaliśmy było wyjątkowo zaciszne... (chciałabym napisać inne słowo, także na "za", które lepiej opisuje okolicę, ale się powstrzymam). Wokół tylko pola...miedze...krowy...kombajny jadące na pola o szóstej rano i budzące wszystkich w okolicy... psy szczekające w środku nocy... Och, polska wieś. Czy jakoś tak. Wszędzie było daleko jak diabli, a w dodatku w polach było nieprzyjemnie chłodno i wietrznie. Ani trochę nie "rześko". Ani trochę odprężająco.
Siłą rzeczy Juliusz zabierany czasem na popołudniowe spacerki, mijał i te nieszczęsne zżęte łany, a oto co widział:

















Stajni ci u nich, na Pomorzu, dostatek... Co rusz za szybą samochodu migał szyld "jazda konna", co wprawiało mnie - paradoksalnie - w nastrój, który można określić co najwyżej jako niebezpieczne balansowanie pomiędzy euforią i ciężkim załamaniem nerwowym. Rzecz jasna nie miałam okazji nawet dotknąć żywego konia, za to całkiem przypadkiem znalazłam dość przyjemną restaurację dysponującą wyjątkową atrakcją turystyczną. Jadło mieli przyzwoite, a przed budynkiem stał sobie...koń. Wprawdzie zrobiony z czegoś na kształt plastiku, ale lepszy taki niż żaden.






Julek - grzeczny chłopiec - kurtuazyjnie zainteresował się plastikowym stworem, pacnął go przyjaźnie łapką i...poszedł spać. Bezstresowy malec.

Juliusz widział też latawiec. Gdybym musiała porównać go  do ptaka, musiałabym wyraźnie zaznaczyć, że ptak ten miotany był przedśmiertnymi drgawkami w powolnej agonii. Podlatywał co rusz do góry i spadał na dół jak w konwulsjach. Nieprzyjemny widok. Absolutnie nie nastrojowy.





Nie do takich zachodów słońca przywykłam... oj nie. Julek wprawdzie wyglądał na zainteresowanego (jak zwykle zresztą), ale ja nie mogłam odgonić od siebie wizji chorwackich zachodów... Bezpretensjonalnie pięknych, łagodnych, a zarazem porażających. Bez niepotrzebnych ludzi (pod warunkiem, że odeszło się od siedzib Niemców, którzy ostatnimi laty królują w kraju nad Adriatykiem). Tylko morze pieszczące skały. I ten blask. Jakże inny od mdławej poświaty, którą, mocno zawiedziona, ujrzałam  wieczorem w pewnej nadbałtyckiej miejscowości.

Z reguły starałam się oszczędzić Juliuszowi potencjalnych stresów i nie zabierałam go na spacery w szczególnie zatłoczone miejsca. Niemniej jednak towarzyszył mi podczas pewnej prawie ciekawej wycieczki na sporawy zamek. Na szczęście, mimo dużej ilości ludzi dookoła oraz jakichś gości udających rycerzy, dyktator nie  był przestraszony. Odnoszę wrażenie, że ten wyjazd uczynił go bardziej odważnym i śmiałym.
(osoba trzymająca Julka na zdjęciach nie życzyła sobie pokazywania twarzy)


Pewien wąsaty strażnik spoglądał na Cezara niezbyt miłym wzrokiem i nawet podszedł bliżej (zapewne w celu przypomnienia, że zwierząt wprowadzać nie wolno. Bezsens. Wszak Julka nikt nie wprowadził... bezkonny rydwan się nie liczy), ale najprawdopodobniej uległ urokowi lazurowych ocząt, bowiem bez słowa wrócił na swoje miejsce przy wejściu na zamek. Juliusz nie zobaczył wnętrza okazałego zamczyska, choć ja uczyniłabym to bardzo chętnie, ale niestety moje zdanie mogę sobie zasadniczo wsadzić w..., toteż tylko obeszłam dookoła byłą siedzibę Wielkiego Mistrza. Lepsze to niż nic.
Mniej więcej w połowie okrążenia chorobliwe wręcz zainteresowanie Julkiem wykazał pewien młody Franzuz ("magnifik" - wołał. Myślę, że to znaczy coś miłego). Nieco później wyjątkowo miła i całkiem sprytna sprzedawczyni pamiątek zasugerowała, że może warto kupić coś dla kotka, ale zbyta pobłażliwym uśmiechem, przyczepiła się do innej rodzinki, wyrażającej spore zainteresowanie zakupem plastikowego hełmu (tylko dwajścia złoty, pani, taka okazja!).
Podczas przechadzki dyktator patrzył i patrzył. Oto, co zobaczył:

Z racji tego, że ceglany (nomen omen) zamek jakoś tak przypadkiem napatoczył się w drodze powrotnej, to główny decydent wakacyjny uznał za słuszne zajrzenie także nad pewne jezioro, nad którym pisał powieścidła jego ulubiony pisarz z lat dzieciństwa (stawiam na późny ordowik, ostatecznie wczesny sylur). Juliusz w ramach rozprostowywania łapek radośnie sobie piknikował i uporczywie próbował skonsumować mojego banana.




Droga powrotna nieźle się dłużyła,  a Juliusz  - nadzwyczaj spokojny podczas spacerów w najróżniejszych dziwnych miejscach - przez większość czasu umilał podróż swoim kocim śpiewem... Za to podczas postoju zrezygnował z możliwości pospacerowania w kolejnym potencjalnie interesującym miejscu, za to wyłożył się wygodnie - jak na dyktatora przystało - i wpadł w objęcia Morfeusza.
Rozpoczęłam tę relację zdjęciem śpiącego Juliusza, więc niech śpiącym zdjęciem się ona zakończy. Wkrótce - gdy opanuję się na tyle, by nie narzekać tak bardzo, jak bym tego chciała - stworzę kolejną jej część, ponieważ nie wszędzie Julek mógł mi towarzyszyć (dla swojego i mojego dobra).

piątek, 17 sierpnia 2012

Naturalnie

Będzie trochę lingłydżu. Ale inaczej się nie da.

Well I 
I guess it’s been awhile
Since I’ve seen the sunshine
Since I have smiled
And me 
Who’s so well versed
Is feeling so damn empty
Is at a loss for words
Forgot what it’s like to just feel okay
Praying for the day when there is no more rain


Alexx Calise Cry


Samotność dobra jest.
Życzliwa.
Miękka  i ciepła.
Bezsprzecznie bezpieczna.
Bo nie trzeba udawać.
I można lizać rany.

Moje naturalne środowisko.

Ludzie wciąż niszczą domy orangutanów, tukanów, okapi i koal. Czasem nawet kangurów i kuguarów.
I moje.

Strasznie ciężko jest teraz być tak naprawdę samotnym. Ale nie wśród ludzi, tylko tak naprawdę - na poważnie. Tak bardzo samotnym, żeby nie można było zasnąć przez zbyt głośny oddech albo bicie serca. Bycie samemu pomiędzy osobnikami tego samego gatunku do żadna frajda. Ot, taka zabawa dla dyletantów.


 Na pustyni jest się trochę samotnym.- Równie samotnym jest się wśród ludzi.

Tak, wiem. Mały Książę. Każdy zna. Mało polotu. Ale tak jakoś mi przyszło do głowy.

Za to nigdy wcześniej nie myślałam, że tak bardzo będę musiała się namęczyć, żeby pobyć przez chwilę sama. Sa-miu-teń-ka. Tylko ze sobą.

Bo gdzie się nie pójdzie - tam zawsze trafiają się jakieś dwunogi. A ja nie umiem cieszyć się samotnością, jeśli z kimś ją dzielę. Nawet jeśli współodczuwacz nie ma pojęcia, jak bardzo psuje mi nastrój.

No i nie zapowiada się na to, bym w najbliższym czasie miała szansę choć trochę odpocząć od irytującej pół-samotności. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zapowiadają się "wczasy" niechorwackie. Co za odmiana.
Co za beznadzieja.

Nienawidzę tego. Tych plaż usianych zaczerwienionymi tłuściochami. Zasypanych łuskami słonecznika. Zasikanych przez psy (a znaki, że psom-nie-wolno-czaicie-to-?! jak stoją, tak stały, tyle, że oblane psim moczem). Skład kąpieliska - woda 20%, reszta - siki, wymiociny, piwo, olejek do opalania.
Nienawidzę zapachu kebaba, łubu-dubu z głośników, zatłoczonych deptaków i zapchanych kibli za dwa złote.
Śmierdzą smażalnie i bary.
Śmierdzą porty i przystanie.

Może jestem niepoprawna politycznie, ale nie znoszę wakacji nad Bałtykiem. Już sama myśl o nich wywołuje u mnie dreszcz (bynajmniej nie ekscytacji...).

To nie jest tak, że Chorwacja jest całkiem cacy. Nie, nie.
Ale tam jeśli zada się sobie trochę trudu i pobawi się w kozicę - można odkryć wyjątkowo miłe zatoczki wśród skał, gdzie nie dobiega szwargotanie, a jeżowce na dnie ścielą się gęsto.
I tak ma być.
Tam pod skąpą palemką a krzakiem z oleistymi listkami można pobyć przez chwilę samemu.
I ziarenka piasku nie wpijają się w dupę.

***
Skoro ten wpis uparcie nie chce być monotematyczny, to dalej będę uprawiać radosną poligamię wątkową i przyczepię się jeszcze jednej sprawy.

Otóż tak to już bywa, że jak się gdzieś jedzie, a ma się tak zwane pupile domowe w dowolnej liczbie - trzeba wykombinować dla nich jakiś dom tymczasowy na czas wakacyjno-wyjazdowy.

Wprawdzie nader rzadko zabieram głos, gdy mnie o to nie proszą, ale tym razem postawiłam sprawę jasno: skoro muszę męczyć się w miejscu, którego nie cierpię - niech Juliusz dotrzymuje mi towarzystwa.
Ponoć wolno przywozić zwierzaki.
Także tego.

JEDNAKŻE... pewnego rodzaju problemem stało się przechowanie Ziutki. Jakoś tak wyszło, że jej zwyczajowa opiekunka zaniemogła i trzeba było namówić kogoś innego do przejęcia tego uszatego diabła na kilka dni.

Zadbawszy o odpowiedni PR (tak, to bardzo fajny, towarzyski króliczek. Nie lubi być sam, grzecznie się bawi, a nawet potrafi wykonać kilka sztuczek. Naprawdę ciekawy okaz), udało mi się skołować Zuzannie całkiem niezłą opiekę. Zamieszka sobie w rodzinie bez małych dzieci  i będzie miała własnego opiekuna, który zadba o to, by miała co jeść i żeby za bardzo nie tęskniła (...akurat).
Niemniej jednak wciąż dręczą mnie wyrzuty sumienia (a jak już stwierdziłam w pierwszej części tego posta - nijak nie mogę wygospodarować sobie na tyle samotności, by móc to jakoś sensownie przemyśleć). Współczuję już przyszłemu opiekunowi Ziuty, który nastawia się zapewne na goszczenie miłego, towarzyskiego i mięciutkiego króliczka (ładne zdjęcia robią swoje),a  dostanie... No cóż. Ziutkę w pakiecie ze wszystkimi cechami jej nader wybuchowego charakterku.

Pozostaje mi chyba tylko liczyć na to, że Zuzanna okaże łaskę i nie odgryzie nikomu ręki.

Ach, no i łudzę się bezsensowną nadzieją, że może jednak uda mi się jakoś wymigać... nie jechać nigdzie. A już na pewno nie TAM.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Skrzyp

- No dawaj, szybciej! Bo ktoś zobaczy!
Wokół tylko obojętne spojrzenia czworonogich rekreantów. I dyskretne, ruchliwe oko kamery - oj tam, oj tam, może nikt nie zwrócił uwagi na dwie członkinie najniższej kasty zajmujące się swoimi żałosnymi, stajennymi rozrywkami.
Prrr... spokojnie.
- No już! Ładuj ten kościsty tyłek!
-Jest! Udało się! Ale bajer!
Nieprawda. Kościsty kręgosłup wbija się w miejsce, w które zdecydowanie wbijać się nie powinien. Ale i tak jest świetnie.
- Super! Ale złaź, teraz moja kolej!
- No już, moment. Daj się chwilę nacieszyć.
Minuta? Góra dwie. Ciepłe boki pod chudymi nogami. Bez siodła. W boksie.

Tamten pamiętny 2007 rok - zarazem wspaniały i koszmarny. Najlepszy wśród najgorszych i najgorszy wśród tych dobrych.


Kiedy należy się do najmniej szanowanej (o ile w ogóle...) grupy stajennej - czyli tych, co nawet jeśli chcą i potrafią, to brak im kasy - nawet kilkanaście sekund na oklep jest jak spełnienie marzenia. Maleńkie przyjemności urastają do rangi wielkich przeżyć - bogatym klubowym potentatom nie jest dane doświadczyć   czegoś podobnego. Ich chwile chwały z pozłacanym pucharkiem i derką dla zwycięzcy nie mogą się z tym równać.

                      Skrzy
yyyyyyyyyyyyp

                   Skrzy
yyyyyyyp

Powinni oliwić te huśtawki. W końcu dzieci z nich korzystają.

Obiecałam sobie, że uwierzę w możliwość spełnienia marzeń. Fakt: codziennie widzę niezbity dowód na istnienie pewnej szansy, która pozwala na urzeczywistnienie pragnień.
Ale wciąż ogromnie brakuje mi pasji. Wciąż rozszerzam granice zobojętnienia na wszystko. Dobre? Złe? I tak minie i już nie wróci.
...jak tamten rok...
Mimo usilnych starań kokon nie jest do końca szczelny. Wciąż nieustannie, miesiąc za miesiącem, dobija się do niego szalona myśl. Żeby na oklep - po prostu - przed siebie - choćby stępem.
Ale to niemożliwe.

Chyba wyczerpałam w swoim życiu limit na spełnianie marzeń.

                         Skrzy
yyyyyp

                               skrzy
yyyyyyyyp

Tak. Ta huśtawka to jedyne, co mogę ujeżdżać.