wtorek, 29 maja 2012

To nie powinno się zdarzyć

Każdy ma jakąś swoją prywatną szajbę. Jak się z nią włazi w paradę zbyt wielu ludziom, mówią na niego wariat. 
William Wharton, Ptasiek


Mam nadzieję, że James Herriot nie będzie mnie za karę straszył po nocach tylko dlatego, że pozwoliłam sobie przywłaszczyć tytuł jego opowiadania. Notabene, "Wszystkie stworzenia małe i duże", choć przeczytane wiele, wiele lat temu, nadal wspominam z uśmiechem  na twarzy. To naprawdę przeurocza pocztówka z brytyjskiej wioski, gdzie czas zatrzymał się na latach trzydziestych ubiegłego stulecia. Ale ja nie o tym chciałam.

Nigdy nie utrzymywałam naszego związku w tajemnicy, ale też nie chwaliłam się nim jakoś specjalnie. Coming out miał miejsce zupełnie przypadkowo, kiedy to rozmowa zeszła na temat "tych przeklętych, srających na wszystko opierzonych szczurów". Wtedy to właśnie ot tak, mimochodem, zarzuciłam tezę, że wielu ludzi nie odróżnia gołębi od cukrówek. Wyszło (jak to zwykle bywa...) na moje, bo rozmówca również nie miał pojęcia, czym te dwa gatunki mogą się różnić.
 - Daj spokój - parsknął - sracz to sracz, nieważne jak się nazywa.
 Usłyszawszy tę obelgę, uniosłam się przeświętym oburzeniem i zaordynowałam krótki kurs dokształcający w zakresie odróżniania gołębi od sierpówek (czyli cukrówek, czyli synogarlic tureckich, czyli tych mniejszych, smuklejszych szarych gołąbków z czarnymi sierpami na karkach). Ten z kolei przerodził się w opowieść o Grubku, jego towarzyszce Pusi (wybaczcie jedenastolatce brak inwencji twórczej przy wymyślaniu imion) i ich trzech potomkach: Kaszmiru, Karmelu i Tym trzecim. O tym, jak niespodziewanie cała rodzinka zniknęła i jak niedawno pojawił się (prawdopodobnie) przedstawiciel młodszego pokolenia. Ten trzeci, jak sądzę. A wraz z nim, w asyście pohukiwania i gardłowych pomruków, pojawiła się Ona.
Grubek

Mistrz i Małgorzata. A wraz z nimi maleńki, wciąż jeszcze pokryty miękkim puchem wystającym spod dorosłych piór, Stiopa (niestety zginął na skutek potyczki z gołębiem).
Rozmówca bardzo znacząco popukał się w czoło.

Tak, gadam do ptaków, nadaję im imiona, karmię je, czasami udaje mi się nieśmiało pogładzić ich szyjki (piórka mają aksamitnie mięciutkie), a gdy jedzą, pilnuję, by do stołówki nie dostały się rosoły (swojska nazwa gołębi wskazująca na ich przyszłą postać, gdy wreszcie wpadną w moje ręce).

Jeśli to oznaka szaleństwa, to bardzo mi ono odpowiada.
Nie przeszkadza mi pobudka w formie uporczywego stukania dziobem o szybę albo prób drapania jej pazurkami. Lubię psotne, myślące spojrzenie Mistrza, gdy domyśla się, że za plecami chowam jego ulubiony przysmak - słonecznik. Z zachwytem wpatruję się w szkarłatne refleksy w nieco wylęknionych oczach Małgorzaty. Uśmiecham się, gdy Mistrz odsuwa się grzecznie, pozwalając swojej damie na wyjedzenie z mojej dłoni najlepszych kąsków. Przysuwam sobie fotel do okna i podziwiam łuski na łapkach (Małgorzata ma nóżki bardziej czerwone) i całkiem długie jak na tak drobne ptaki pazurki. Przyglądam się białej otoczce dwóch czarnych sierpów, gdy ich właściciele pracowicie wydziobują z mojej ręki ziarna.
Pusia


Mistrz swoje przybycie obwieszcza zawsze donośnym huknięciem, Małgorzata wydaje dźwięki nieco wyższe i odzywa się rzadziej.

Kiedy zginął Stiopa, czułam przykrą pustkę. Był taki kruchy, taki maleńki...

Może rację miał Ptasiek, twierdząc, że nie ma takiej absurdalnej rzeczy, której by człowiek nie zrobił, próbując nadać życiu jakiś sens.

***

Wracam do moich "dziwnych" książek. One są materiałem na zupełnie inny wpis...

niedziela, 27 maja 2012

Trivium

Nie będzie ani o dialektyce, ani o retoryce ani nawet o gramatyce.
Nie.

Za to o problemie tak banalnym, że aż się przerodził w poważny dylemat.

Związany  z Tym Kotem, rzecz jasna. Bo czemu nie?

Nie miał człowiek kłopotów, to postanowił kupić kota...

Zarzewie zaognionego w ostatnich dniach konfliktu stanowi fakt, iż Pan Aragorn będzie miał dwie właścicielki ( a prawnie w zasadzie tylko jedną, co stanowi spory atut, gdy chce ona bronić swoich racji).
Z racji licznych wciąż nierozstrzygniętych spraw związanych z karmieniem, pielęgnacją i innymi kocimi robotami, karmicielki in spe zaczęły wynajdować sobie możliwie jak najbardziej bzdurne kwestie i prowadzić na ich temat nieadekwatnie sążniste dyskusje. Aby zobrazować ich sens (pardon, bezsens byłby określeniem znacznie bardziej odpowiednim) wystarczy podać przykład jednej z takich dysput dotyczącej arcypoważnego zagadnienia koloru dna kuwety (zielony - pod ściany, czy niebieski - pod oczy, o to jest pytanie!).
Zmierzając jednakże do meritum tego trywialnego wpisiku (jak dobrze, że ktoś wymyślił blogi, gdzie każdy grafoman może odbyć spowiedź!), od samego początku  - jeszcze zanim Go ujrzałam - wiedziałam, że mój hipotetyczny sierściuch będzie miał na imię Fiodor. To nie podlegało żadnej dyskusji. W razie gdyby był jednak przedstawicielem płci żeńskiej, otrzymałby miano Dolores. Tymczasem jednak, gdy macki mojej wybujałej wyobraźni niemalże obściskują już niewybarwione futerko Tego Kota, właścicielka numer dwa śmiała zakwestionować wybór imienia. Jakoby miałby być nietrafiony. Ha! Podważenie tego dogmatu wymagało rozlewu prawdziwego słów potoku, powodzi niemalże, potopu, a już na pewno oberwania słusznych rozmiarów Nimbostratusa. Otóż Pańca numer dwa uparła się na nazwanie Aragorna (bo takie imię wciąż nosi obiekt sporu) Lexusem albo - w ostateczności  - Luksusem. Rzecz jasna oburzyłam się niezmiernie na takie świętokradztwo i po dłuższej wymianie ognia (z braku lepszej amunicji w ruch poszły poduszki i zwinięte w zgrabne kulki skarpetki) zaproponowałam spisanie na kartce propozycji, porównanie ich i ostateczne zakończenie sporu.
Gaius Julius Caesar
Gajusz Juliusz Cezar Fiodorowicz

Czyż nie są do siebie podobni?

Ciekawe, czy koty rozumieją znaczenie swoich imion. Bo jeśli tak, to już współczuję Temu Kotu, jeśli wygra propozycja - "Gnejusz Pompejusz"... Chociaż z drugiej strony jego wielki rywal mógłby być całkiem niezłym patronem dla puchatego, niebieskookiego maleństwa. Gajusz Juliusz Cezar... Hmm, brzmi kusząco. A żeby nie rezygnować z pierwszego, wciąż branego pod uwagę Fiodora, dorzucimy Aragornowi patronimik - Fiodorowicz.
Tego jeszcze nie było.


Doprawy, nie sądziłam nigdy, że zamiast zapoznawać się ze szczegółami rządów Ludolfingów i dynastii Salickiej będę pisała o takich pierdołach. O tempora, o mores!

sobota, 12 maja 2012

Jak straciłam cnotę

Nie tak dawno pisałam na Checzchoku o cierpliwości. Bo to cnota i w ogóle, i w ogóle, i tak dalej.

A jam ją straciła, do czego muszę się oficjalnie przyznać (zachowując przy tym całą swą wrodzoną skrytość egzaltowanej duszyczki, o ironio).

To wszystko zaczęło się 27 kwietnia Anno Domini 2012. Wtedy Go ujrzałam.
Już wcześniej byłam mocno zadurzona w błękitnookich, ale to wtedy zobaczyłam Tego Jedynego. I uwierzyłam - Ja, ta ze wszech miar niewierząca! - w miłość od pierwszego wejrzenia.  Metaforyczne trąby anielskie pobrzmiewały następnego dnia, gdy nastąpiła Sądna Rozmowa.


Udana.


Status Tego Jedynego zmienił się na "zarezerwowany".
Och, jak słodko, och jak przyziemnie, och jak cudnie.

Początkowo zachowywałam pełen stoicyzm, jakiego i Mistrz Kochanowski by się nie powstydził, a i Quintus Horatius Flaccus może byłby go pochwalił.  Z niewzruszoną cierpliwością, wreszcie, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, napędzaną prawdziwą, namacalną niemalże nadzieją, postanowiłam oczekiwać do Tego Dnia. To tylko dwa miesiące. Nawet niecałe.

Stopniowo jednakże - wprost proporcjonalnie do częstotliwości ukradkowego zerkania na To Zdjęcie zgrane niby to przypadkiem na telefon - moja postawa wzorowana na Zenonie z Kition zaczynała słabnąć na rzecz bardzo niepraktycznej i szkodliwej, dziecinnej radości.

Nie ma godziny, bym choć na kilka sekund nie zawiesiła spojrzenia na Jego oczętach. Dzień bez odwiedzenia strony Jego obecnego domu byłby niezaliczony. Nawet w snach pojawia się to (wciąż odrobinę niewyraźne) widmo.

Wciąż panicznie boję się, że coś jak zwykle pójdzie nie tak. Zbywszy stoicyzm pozbyłam się także wygodnej skorupy chroniącej przed naporem zbyt żarliwych uczuć.

Jak miłość. I nadzieja. I strata.

Jeśli to wszystko się uda (ach, a obiecałam sobie nie gdybać!), po raz pierwszy napiszę wielkimi literami (znowu obietnica, ale czy zostanie dotrzymana?), że marzenia się spełniają.
A potem w to uwierzę.

czwartek, 10 maja 2012

Teatr


Zycie to jest teatr -- mówisz, ciągle opowiadasz.
Zycie to jest tylko kolorowa maskarada.
Wszystko to zabawa, wszystko to jest jedna gra.
Przy otwartych i zamkniętych drzwiach -- to jest gra.



Edward Stachura, "Życie to nie teatr" (fragment)





Czuję, że jestem bardzo marną aktorką. W dodatku moja maska coraz bardziej uwiera. Czasem pęka i wypływa spod niej to wszystko, co tak skrzętnie powinna ukrywać.

Są takie chwile, gdy bardzo chciałabym ją zdjąć.
Ale nie mam przed kim.
I boję się. Irracjonalnie, fatalnie, od lat, obawiam się konsekwencji pozbycia się tej zaschniętej skorupy.

Po raz kolejny wdrapuję się na scenę. Wciąż na wpół skryta za uczynną kurtyną.
Wciąż w tej masce.


wtorek, 8 maja 2012

Bezimienna groza

Są zamknięte w niewielkim, szczelnym pudełku zawieszonym w ciemnym szybie mniej więcej trzydzieści metrów nad bezpiecznym, stałym gruntem. Pudełko sunie w górę wśród jęków starych metalowych lin i miarowego postukiwania liczącego grubo ponad dwie dekady mechanizmu. Wokół rozbrzmiewają niepokojące zgrzyty powielone przez głuche echo odrapanego budynku. Wielkim szczęściem byłaby możliwość stwierdzenia, że jest od lat opustoszały. Niestety mieszkańców o przerażających nadgryzionych zębem czasu fizys ma aż nadto.
Klaustrofobiczna klitka ma tylko jedno wyjście - to dobra wiadomość. Zła jest taka, że nie sposób ustalić jak go użyć.
Tajemnicza symfonia gardłowych pomruków i chrząknięć rośnie w siłę. Wszędzie wokół pobrzmiewają odgłosy, dzięki którym łatwo odkryć, że ma się włoski na rękach.
Licha, mocno wyblakła jarzeniówka co rusz gaśnie, pozostawiając pudełko w nieprzeniknionej ciemności. Przyspieszone oddechy w zastraszającym tempie wyczerpują zapasy tlenu.
Klateczka stoi, a jej więźniowie gotują się już na pewną śmierć w męczarniach. O ile dopisze im szczęście, padną tutaj z braku powietrza. Jeśli nie - niechybnie dopadną je bezimienne stwory, wydające te wszystkie nieartykułowane gulgoty i rzężenia.
Panie Boże, jeśli jesteś, zbaw moją duszę, jeżeli ją mam.
Spotniałe dłonie drżą, sunąc po gładkich ścianach celi śmierci.
Jedna  ze skazanych (zapewne w przedśmiertnych drgawkach) napiera całym niewielkim ciężarem swego ciałka na miejsce, gdzie powinny być drzwi.
Z impetem wypada na brudny korytarz,  na całej swej długości pokryty paskudnym grafiiti.


I tak dwie blondynki odkryły, że drzwi niektórych wind NIE rozsuwają się same po dotarciu na docelowe piętro.
Swoją drogą nie ma to jak zdrowotna przechadzka po schodach.
Najlepiej przez dziesięć pięter.

poniedziałek, 7 maja 2012

Pomieszanie z poplątaniem

W myśl zasady, że najlepiej jest się uczyć na cudzych błędach, postanowiłam przejrzeć kilka for internetowych dla miłośników kotów-szmacianych laleczek  i wyszukać możliwie jak najwięcej pożytecznych rad związanych z życiem z przedstawicielem tej niezwykłej rasy.
Nieszczęsna moja mózgownica spuchła teraz do rozmiarów pokaźnego arbuza, kanciasta jest bodaj jak obraz Picassa, a wiem tyle, co nic. Strzępki informacji z najróżniejszych dziedzin stworzyły w mym czerepie istny misz-masz. Co gorsza - prawie wszystkie złote rady się wykluczają. Jedni krzyczą, że jak już chrupki, to tylko Orijen, inni wzburzają się, że to brednie i jedynym słusznym pokarmem jest Acana albo Biomill, albo Sanabelle, albo może jednak Ziwi Peak, czy tam jakiś inny Taste of Nature. Nie brakuje i tych znawców, co mdleją z oburzenia na myśl o tym, że można podawać nieszczęsnemu błękitnookowi jakąkolwiek suchą karmę, bo przecież oczywiste jest, że jedynie BARF pozwala właścicielowi na odpowiednie żywienie pupila.
W takich chwilach czuję, że mój podopieczny najpewniej skonsumuje Ziutkę (dużo czarno-białego futra, długie uszy, ruchliwy nosek, wredota wrodzona), a na deser poczęstuje się kimś z mojej cukrówczej rodziny (aktualnie: Grubek, Mistrz, Małgorzata i ich maleńki jeszcze potomek: Stiopa. Tak skojarzenia z Bułhakowem są jak najbardziej na miejscu).
Rodzą się we mnie pewne kompleksy. Przerażający realizm każe mi żyć w świadomości, że słodziutki, puchaty Fiodorek nie dostanie drapaczka tej firmy, nie będzie jadł z posrebrzanej miseczki, ani załatwiał się w klimatyzowanej kuwecie. Chyba nie powinnam o tym pisać, bo zapewne TOZ już się do mnie wybiera. Taki brak poszanowania dla oczywistych potrzeb zwierzęcia należy karać!

Wylawszy część mych żalów mogę wrócić do czytania wypocin ludzi zakochanych (może nawet trochę za bardzo) w Ragdollkach.
Dobrze mieć bloga.


piątek, 4 maja 2012

Patrząc przez mędrca szkiełko i oko

Nareszcie, po wielu miesiącach czczej gadaniny i bezmyślnego wpatrywania się w ekran komputera, rozmowy dotyczące sprawienia sobie futrzastego kłopotu nabrały rozpędu i jak najbardziej realnego zabarwienia.
Co więcej, udało się uzyskać połączenie z przedstawicielem nieziemskiego gatunku istot, które dostąpiły zaszczytu przyczyniania się do powiększania populacji Ragdollów w kraju nad Wisłą i - La Vita e Bella!  - skoncentrować telefoniczno-mailowe dysputy na pewnej małej, włochatej kuleczce o iście fantastycznym imieniu.

 A skoro wreszcie udało się wykrztusić z siebie A, należy  (najlepiej nieco pewniejszym głosem) wymówić i B.
Niemniej jednak czysto pragmatyczne podejście do sprawy nabycia wszelkich akcesoriów niezbędnych do życia rosnącemu kociakowi wcale nie jest łatwe. Gdzie by się nie ruszyć, już po drodze (ciernistej, a jakże!) toczą się potężne kłody ciskane pod nogi przez brutalną rzeczywistość.
No bo jak się tu zachwycać, ślinić, łzy wzruszenia ronić nad niekwestionowaną urodą wszelkiej maści leżanek i drapaków, kiedy ich ceny zbijają z nóg? (kłoda pierwsza). Co więcej, jak zorientować się który pokarm jest naprawdę sprawdzony i godny polecenia, skoro ilu jest właścicieli, tyle opinii, a każda racja jest jedyną słuszną? (kłoda druga) W jaki sposób bezpiecznie i możliwie mało stresująco przetransportować kicię z Grodu Kraka do nowego domu? (tutaj kłód jest kilka, począwszy od znalezienia kierowcy, na wyborze transportera i braku GPSa skończywszy) Co jeśli zachoruje? Gdzie ( i czy w ogóle) przeprowadzić zabieg kastracji? W jakim miejscu postawić drapak? (o ile uda się go kupić w cenie, która nie będzie stanowiła połowy kwoty wydanej na samego kota)
Lista rzeczy do kupienia wydłuża się z dnia na dzień, a budżet jak na złość nie chce rosnąć...
Niełatwo się patrzy na kota przez mędrca szkiełko i oko.
pictures-of-cats.org

wtorek, 1 maja 2012

Kumpel od prosa

Wczesny ranek, przez zasłony sączy się złotawy blask . Na rzęsach wciąż drżą jeszcze resztki snu. Za oknem skórzaste, czerwonawe łapki wystukują znany od dawna rytm.
Kilka puknięć, drapnięcie w szybę, nieme rozwarcie pustego dzioba. Milczące wołanie o jedzenie wzmaga się z każdą chwilą.
Za powitanie wystarcza zdawkowe "Cześć" rzuconego pomiędzy dwoma potężnymi ziewnięciami.
Gość od razu zanurza dziób w dłoni napełnionej ziarnem. Je szybko, zachłannie, od czasu do czasu skubiąc skórę. Co chwila spogląda w górę, widocznie oczekując na jakiś specjalny smakołyk.
Portret wczesnoporanny
 Kiedy wpada w odwiedziny (zapowiedziany wyłącznie gardłowym, niemalże sowim pohukiwaniem), zawsze wchodzi przez okno. Być może dlatego został Mistrzem.

Słucha uważnie, przekręcając łepek, mrugając oczyma, czasem przestępując z łapki na łapkę.

Dobrze jest mieć przyjaciela.