czwartek, 25 września 2014

Persona

Oświecenie przyszło nagle, podczas gdy ziemniaki na placki tarłam razem z palcami.
Obawiam się, że znalazłam odpowiedź na dręczące ludzkość pytanie "kim jestem?".


Jestem kartoflem.

Cholibka.

poniedziałek, 22 września 2014

Widokówki #2

Gdyby nie fakt, że wierzę w matematykę, powiedziałabym, że ciąży nade mną jakieś gówniane fatum, regularnie psujące moje plany. Cokolwiek sobie umyślę, to musi się spieprzyć, zanim zdążę się tym nacieszyć. Wciąż tli się we mnie jakaś maleńka iskierka nadziei, której głównym zadaniem jest wodzenie mojej nadwyrężonej imaginacji na manowce. I tym razem też sobie stworzyłam w głowie całkiem realny plan. Uznałam,  że skoro już nigdy nie wrócę do Cyrku ani żadnej innej placówki edukacyjnej tego typu, mogę spokojnie uczcić pierwszy września.W ramach dość skromnego świętowania miałam po prostu rozpocząć ten dzień od wykonania widowiskowego nura, stworzenia sobie drinka z przepysznego, wyrabianego przed gospodynię likieru i rozkoszowania się myślą, że nie jestem już uczniem.No ale oczywiście, świat przestałby się kręcić, gdyby choć raz coś poszło po mojej myśli - i zupełnie niespodziewanie wraz z nadejściem września, całe wybrzeże pokryły ogromne chmurzyska, zaczął wiać bardzo silny wiatr i pogoda była raczej podbiegunowa niż podzwrotnikowa. W dodatku przez cały dzień umierałam z powodu niezwykle nasilonej migreny i nawet mnie fizycznie zaczęło boleć małe, biedne, nieszczęśliwe, kolczaste serduszko.Mimo kapryśnej aury, dorzucam kolejne widokówki godne zapamiętania.
Magistrala Adriatycka 


***

To jednak nie był dobry pomysł, żeby bez rezerwacji szukać miejsca na wyspie. Po niesłychanie niekomfortowej nocy w pojeździe, wstałam jeszcze bardziej zmęczona i jakby przeżuta. Niebo zakryły paskudne, sine chmurska i wiało coś w stylu przedwczesnej Bory.Zmarznięta i pozbawiona innej możliwości udałam się szukać możliwie osłoniętego od wiatru miejsca w zaroślach. Przedzierałam się przez jakieś krzaczyska i usłyszałam, że coś się poruszyło.Zdrętwiała bardziej z zimna niż strachu, spojrzałam do góry.
- Okurde. - stwierdziłam niezbyt elokwentnie.
Przepiękny sęp białogłowy obrzucił mnie niemiłym spojrzeniem i zerwał się do lotu.

Zmarznięty, głodny i zmęczony szczur lądowy nie docenia widoczków z promu


***

Chorwacja po deszczu pachnie starymi skarpetkami. Dokonałam tego odkrycia, siedząc na ławce w porcie i męcząc ledwo działające Wi-Fi. Dookoła snuli się wczasowicze, niezwykle skonfundowani takim stanem atmosfery.Poczułam, że ktoś mi się przygląda. Łypnęłam spod kaptura naciągniętego na słuchawki.
- Tylko nie to... - pomyślałam, czując w żołądku znajomy ucisk.
Było ich dwoje, na oko w moim wieku, stali niedaleko i wyraźnie się nad czymś namyślali. Kiedy jest się mną, to nie może wróżyć nic dobrego.
- Patrz, jakaś dziewczyna. Próbujemy?
- Eee
- ?
- Pewnie Niemka
- Czemu?
- No bo patrz, jaki ryj
(chwila milczenia, atmosfera gęstnieje)
Checzchok ściąga słuchawki i posyła rodakom swój druciany, krzywy uśmiech:
- Polki też bywają brzydkie.
Panowie oddalili się w popłochu.

***
Kvarnerskie obrazki

- Oż ty uparty bydlaku - warknęłam, odganiając natrętną krewetkę.
A może to nie była krewetka? Czymkolwiek to było, z uporem maniaka atakowało moje stopy, z braku lepszego pomysłu wymaczane w Adriatyku.
Agresor bynajmniej nie planował odpuszczać i złapał mnie za mały palec. Nie sądziłam, że te bydlęta mogą być tak złośliwe.
Syknęłam, burząc nogami wodę.
- Excuse me - zainteresowała się jakaś Niemka-emerytka. - What are you doing here?
W sumie mogło to wyglądać dość dziwnie. Siedziałam na brzegu w towarzystwie puszki piwa, kopałam nogami, wymachiwałam łapami i ciągle burczałam na coś w wodzie.
Speszyłam się i wybąkałam tylko:
- I guess I'm feeding shrimps with my feet...
Niemka uniosła brwi bardzo wysoko i oddaliła się.
Zdecydowanie nie umiem kontaktować się z homo sapiens.

***
Stymulatory Checzchokowej romantyczności

Przyszło mi to do głowy nagle i bez ostrzeżenia. To był kolejny spokojny wieczór spędzony na liczeniu nietoperzy i wypatrywaniu krabów. Słońce już zaszło i tylko fioletowa łuna unosiła się w okolicach Pagu. Pomarańczowy księżyc wisiał na gwieździstym niebie.
Usatysfakcjonowana estetycznie tym widoczkiem, postanowiłam, że będę romantyczna. Już kiedyś sobie coś takiego umyśliłam, ale nigdy nie miałam okazji wprowadzić zamysłu w czyn. Dopiero wówczas uznałam, że nadeszła odpowiednia chwila.
Niewiele myśląc - tak dla odmiany - ściągnęłam sukienkę, zostawiłam buty na drobnych kamyczkach i zsunęłam się do wody prosto z pomostu.
I bardzo szybko odkryłam, że pływanie w blasku księżyca wygląda dobrze tylko na obrazkach.
Woda wydawała się znacznie chłodniejsza. W dodatku drgnęłam z obrzydzenia, gdy jakaś ryba otarła mi się o nogę. Nie wpadłam na pomysł, by zdjąć okulary i słone kropelki skutecznie ograniczyły moje pole widzenia. Niezwiązane włosy oblepiły kark. Z mocno upośledzonym zmysłem wzroku skierowałam się w stronę brzegu, uznawszy, że łatwiej jest z pomostu skoczyć, niż się na niego potem wdrapać. Przy okazji solidnie rozharatałam sobie łydkę, usiłując wymacać stopą schodek. Przepływający nieopodal kuter wywołał fale, które zamoczyły mi uszy i rozchlapały się na przybrzeżnych kamieniach.
- Szlag - mruknęłam. - Moja sukienka...
Chorwackie plaże mają to do siebie, że jest ich niewiele. Do wody najczęściej skacze się prosto ze skały albo przygotowanego w tym celu pomostu. Brzeg bywa nierówny, skalisty, czasem z niewielkim pasem żwiru, na którym można położyć matę. Dno bywa zdradliwe, szybko robi się głęboko, a pomiędzy kamieniami gnieżdżą się całe kolonie jeżowców, krabów i rozgwiazd. Wygląda to świetnie za dnia, kiedy wszystko widać i ma się ubrane buty do kąpieli, ale traci urok po zmroku, gdy jest się boso.
Wprawdzie uczęszczana przez turystów plaża została dokładnie oczyszczona z jeżowców, ale kamieniste dno wcale nie ułatwiło mi wypełznięcia na brzeg. Kiedym już się wynurzyła jako ta Wenus z morskiej piany, po raz kolejny przeklęłam swoją głupotę. Fale zmyły gdzieś moje klapki, byłam mokra, zmarznięta i nie mogłam się nawet wytrzeć. Szkoda mi było zakładać ładną sukienkę na wilgotne, słone ciało więc około dwudziestej drugiej musiałam iść przez miasto w samym stroju kąpielowym i bez butów.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją romantyczność.


***

Mój kontakt z samcami tego samego gatunku nigdy nie kończy się dobrze. Tym razem jednak było inaczej.
I jeśli spodziewacie się lawstory, to pamiętajcie, że jestem Checzhokiem.
No wiec ta znajomość była jedną z najdziwniejszych, jakie mi się przydarzyły.
Nie wiem ile miał lat, jak miał na imię, ani w ogóle nic o nim nie wiem - bo i nie zamieniliśmy ani słowa. Nazwijmy go Hans. Wyglądał na nieco młodszego ode mnie. Taki trochę piłkarz - szczupły, wysportowany, ze starannie ułożonymi blond włosami. Niemiec.
Mała dygresyjka, niezbędna jako wprowadzenie:
Z racji tego, że jestem leniem, odkryłam, że mogę pływać, nie wkładając w to żadnego wysiłku. Wystarczy odpowiednio duże koło ratunkowe - i już. Usadawiam się w nim jak w fotelu i mogę tak godzinami dryfować, od czasu do czasu przybijając do brzegu, żeby wziąć sobie coś do picia. Z książką wolałam nie ryzykować, ale nieraz rozwiązywałam w ten sposób krzyżówki.
Praktykuję ten styl pływacki już od ładnych paru lat, ale jeszcze nigdy nie spotkałam nikogo, kto wykorzystywałby dmuchane koło w podobny sposób. Z reguły ludzie po prostu mi się przyglądają, unosząc brwi i zaraz zapominając o moim istnieniu.
Ale nie Hans.
Widziałam, że na mnie patrzy, więc odwróciłam się plecami tak, żeby nie widział mojej twarzy. Potem usłyszałam kilka soczystych "Scheisse" i  kiedy odwróciłam głowę - zrównał się ze mną. Jego koło było trochę większe, przez co trudniej było się na nie wdrapać i wygodnie usadowić. Jakoś mu się jednak udało. Odgapił nawet mój napęd - najefektywniej jest  poruszać się tyłem, wiosłując rękoma.
Patrzał na mnie jakoś tak wyzywająco. Potem zamachnął wszystkimi odnóżami - i zaczął płynąć, wciąż intensywnie mi się przyglądając.
Nie wiem, czy dobrze zinterpretowałam jego zachowanie, ale również zaczęłam wiosłować.
Ścigaliśmy się od jednego pomostu do drugiego, często łeb w łeb, chociaż doświadczenie przemawiało na  moją korzyść i zwykle wygrywałam.
Za każdym razem kiedy wchodziłam do wody z kołem, Hans pojawiał się tuż obok, gotowy do rozpoczęcia wyścigu.
Trwało to może ze dwa dni - a potem zniknął. Jak mniemam, wrócił do Dojczlandu. Ciekawe, czy opowie kolegom o jakiejś dziwnej dziewczynie, z którą się ścigał na dmuchanych kołach, ani razu się do niej nie odzywając.
Negliż zawsze spoko

***

Dokładnie za tydzień zobaczę "swoją" grupę.  Jestem gotowa modlić się do Latającego Potwora Spaghetti, żeby tylko trafić na ludzi przyjemnych, spokojnych i dojrzałych. I żeby się ze mnie nie śmiali. Nawet prosiłam o to spadającą gwiazdę, ale jak sądzę, miała mnie w dupie. No, w każdym razie w kosmicznym odpowiedniku dupy, jaki może wykształcić odłamek jakiegoś meteorytu.

piątek, 5 września 2014

Widokówki #1

Jakoś tak się smutno złożyło w moim nieszczęsnym życiu, że lwią część tak zwanej nastoletniości spędziłam cierpiąc sobie grzecznie i po cichutku, z wzajemnością nie cierpiąc rówieśników. Umierałam ze strachu przed czarnymi scenariuszami, które zawsze - każdy, co do jednego - niezmiennie się spełniały. W dość oczywisty sposób ominęła mnie większość przyjemności i szaleństw zarezerwowanych dla młodzieży - bo byłam zawsze inna, dziwna, z obcej planety.
Beskidy-Pieniny-Velebit
Przystałam więc z radością na propozycję spędzenia czasu w cudownie normalny, perfekcyjnie młodzieżowy sposób. Nie wydarzyło się wprawdzie nic szalonego (choć zachowałyśmy zasadę no damage - no fun) i utwierdziłam się w przekonaniu,  że jednak jestem dziwakiem, ale za to odrobinę się uspołeczniłam. No i zaprzyjaźniłam z sokiem z gumijagód, po którym szumi w głowie i pali w przełyku. Dobry na złe wspomnienia.
I tak się zaczęły moje cudowne, wspaniałe, jedyne takie, niezapomniane najdłuższe wakacje życia. Przynajmniej tak się o nich mówi, chociaż ja ani przez chwilę nie czułam żadnej doniosłości tej nadzwyczajnie długiej laby.
Wprawdzie mam jeszcze prawie miesiąc wolnego, ale planuję wykorzystać ten czas na zamartwianie się, czy przeżyję jakoś na studiach. Już mnie nawet brzuch zaczął boleć ze stresu.
No ale ja nie o tym chciałam.
Zatem - byłam sobie trzy razy w górach (i trzy razy była mierna pogoda) i przywiozłam Wam kilka widokówek.
Checzchok i obsługa siekiery, czyli "wyobraź sobie, że to Adolf".

***

- Zauważyłyście może - zagaiłam tonem wskazującym na jakże-ach-głębokie-przemyślenie. - że w większości mało ambitnych horrorów coś bardzo złego dzieje się grupie nastolatków na wakacjach w środku zadupia?
Oderwały się na chwilę od ożywionej dyskusji na temat tego, jaki straszak obejrzeć tej nocy.
- No?
- Rozejrzyjcie się.
Z nieskrywaną radością obserwowałam zmiany na ich twarzach, gdy powoli odkrywały Prawdę, którą ja widziałam jeszcze przed wyjazdem.
Oto my - paczka kumpelek z liceum, same w domu w górach, dookoła lasy, w których kto wie, co się może kryć, do domu daleko, droga wąska, coś tam grzmi w oddali, zapowiadając burzę, beztroskie wczasowiczki nastawione na zabawę nawet nie zamknęły drzwi wejściowych, a w dodatku w pobliżu domu zostało sporo ciężkich, ostrych przedmiotów po niedawno ukończonej budowie. Nie wspominając o niewielkiej drewutni z piłą mechaniczną.
- Klaudia...
Wobec nagłej eksplozji ciszy żadna nie mogła zaprzeczyć, że ktoś puka do drzwi. Bardzo głośno.

***
Checzchok się uspołecznia
- Ten czujnik cofania to jednak dobry wynalazek jest - stwierdziła kierowczyni, włączając wsteczny i szykując się do zaparkowania pojazdu pod sklepem. - przynajmniej się w nic nie u...
Szarpnięcie, trzask, chwila ciszy.
- Żeszkurwamać.

***

Zwężenie drogi skutecznie utrudniło ruch w stronę popularnego pienińskiego uzdrowiska. Cały sznur aut zawierających zirytowanych człowieków stał już od dłuższej chwili.
Dyskretnie rozejrzałam się  wokoło, ale żaden z pasażerów nie sprawiał wrażenia, jakby widział to, co ja.
Jeszcze raz zerknęłam przez okno w dół, na rzeczkę wijącą się wśród gęstych zarośli i drzew.
Nadal tam stał, spokojnie obserwując wodę.
To wcale nie tak, że czarny bocian to wielka rzadkość.
Po prostu ludzie patrzą, ale nie widzą.

***

Zastygłam w bezruchu, żeby nie spłoszyć motyla, który przysiadł na mojej dłoni. Zresztą jakakolwiek próba zmiany pozycji wywoływała kolejną falę bólu głowy. Ległam nad Dunajcem, wpatrując się bezmyślnie w rozpogadzające się niebo. No i w ptaszysko, które nade mną krążyło.
Dopiero po chwili zauważyłam, że coś jest nie tak z jego podwoziem. Niewłaściwy kolor albo coś w tym stylu.
Wylądował na drugim brzegu rzeki i popatrzał na mnie.
Moja zmęczona gorączką mózgownica potrzebowała jeszcze chwili, by zacząć przetwarzać dane.
- Znowu ty? - raczej pomyślałam, bo chrypa nie pozwalała mi na wydanie z siebie innego odgłosu niż cichy jęk.
Był przepiękny, kiedy tak dumnie stał. Słońce odbijało się w jego ciemnych piórach.
- Aparat, szybko, muszę mu zrobić zdjęcie, przecież to taki rzadki okaz...
Motyl i bocian zerwały się do lotu w tym samym momencie.
Rowerem przez przełom Dunajca

***

- Ty, przyjrzyj się tamtemu facetowi - szepnęłam konspiracyjnie, odciągając rodzicielkę od barierki.
- Co? Komu?
- No tamten taki, widzisz? Zdjęcie teraz robi.
Stukot kółek zębatych w mózgu.
- Ej...taki Putin trochę, nie?
Nie mam pojęcia co on robił na Sokolicy. I dlaczego. I jak mu się żyje, będąc sobowtórem tak niepopularnego polityka.

***

Flisak zapodawał góralskie opowieści.
- A słyszeliście o tym niedawnym wypadku?
- No?
- Bo teraz pogoda taka niepewna, w górach często burze przechodzą, a skały śliskie...
Pasażerowie kiwnęli głowami. Sama dzień wcześniej stosowałam metodę "na żółwia", żeby jakoś wdrapać się po śliskich kamieniach na szczyt.
- Taki jeden turysta, wielki zapaleniec, uznał, że deszcz mu nie przeszkodzi i na Sokolicę wszedł w taką ulewę. Z przewodnikiem, bo to niby bezpieczniej.
- ?
- No i spadł mu ten przewodnik...
- ???
- Ale to nic, w Szczawnicy kupił sobie nowy.
Pienińskie obrazki

***

Miała na imię Klaudia i mogła mieć jakieś siedem lat. Nawet trochę podobna do mnie - szczupła, drobna, z blond włosami spiętymi w kucyk. Busik telepał się na trasie od jednej atrakcji turystycznej do drugiej.
- Sztelpy. Szyte-eelpy, szty-e-ly-py-y - powtarzała niepoprawnie moja imienniczka.
- Ale to się chyba jakoś inaczej nazywało... - mruknęła jej opiekunka, zapewne przerażona myślą o wydatkach związanych z jeździectwem.
- Sztelpy. - dziewczynka powtórzyła stanowczo, patrząc na mnie wyczekująco.
Było coś urzekającego w tym obrazku - jakbym widziała siebie sprzed ponad dekady. Zakochana w koniach, pełna nadziei, przekonana o swoich możliwościach...
- Czapsy. - odparłam - To to samo, co sztylpy, tylko łatwiej zapamiętać i wymówić.
- Czapsy...
- Och, pani też jest amazonką? - matka (?) dziecka wyglądała na zadowoloną, że dyskusja nieco zmieniła tor.
- Byłam. Tak sądzę... - uśmiechnęłam się nieśmiało i krzywo, bo inaczej nie umiem.

***
Checzchok i turystyka górska

Niezobowiązująco omiatałam spojrzeniem kolejny straganik z tandetą.
- Przepraszam panią, jaki to jest kolor? - góral za ladą ponaglająco machał mi przed oczyma kłębkiem włóczki.
- Jagodowy.
- Jakojaki?
- Jagodowy.
Spojrzał na mnie, jakby nie był pewien, czy nie żartuję.
- No podobno jagodowy jakiś... - wymruczał do telefonu trzymanego przy uchu. - A skąd mam wiedzieć jaki? Tak mi powiedziała. Jak to kto? No nie wiem, turystka chyba.
Już miałam się oddalić, gdy kramiarz znowu podstawił mi pod nos nici.
- A można by powiedzieć, że to różowy jest?
- Tak, w pewnym sensie...
Rozpromienił się.
- No widzisz - uspokoił swojego rozmówcę - mówiłem ci, że dobry kolor kupiłem. Fioletowy.

***
c.d.n.