poniedziałek, 24 grudnia 2012

Last kristmas aj gejw ju maj hart

Przez żołądek do serca. Z sercem. I od serca.

I z serduszkami. I w ogóle.

Tak się ozdabia serniki, biczys.

sobota, 22 grudnia 2012

Zima jest beznadziejna

Taką ogłaszam tezę i będę jej bronić.

Więc lecę z argumentacją.

Po pierwsze. Słońce za późno wschodzi.

















Po drugie. Słońce za wcześnie zachodzi. 




 

Konkludując. Zima jest beznadziejna.

Tyle ode mnie.

piątek, 9 listopada 2012

Mała rzecz

- Nie dzisiaj, kochanie. Głowa mnie boli.

Tak, głowa-oczy-ręka-dupa od siedzenia.
Za dużo, za dużo tego wszystkiego.

 Towiański musiał ustąpić wyższej potrzebie. Jabłko zapiekane w cieście. Z cynamonem i kleksem bitej śmietany. tego mi trzeba. Właśnie tego.

Oleju brak. Więc do sklepu trzeba. Szybko, bo niedługo zamkną. Ciemno się robi.



Buty (zabłyszczała wypolerowana skóra, ach, te stajenne nawyki), płaszcz.


Wzrok jak zwykle wbity w glebę. Szarą, mokrą, zmarzniętą co nieco. Pisk, ryk, wrzask wściekłego samca.
Żem idiotka. I ja ja łażę w ogóle. Bom ślepa.
Gratuluję, monsieur. Ależ z pana dżentelmen.

Oczy do nieba. Ciężkie westchnięcie.

nienawidzętegomiejscaniechcętubyćzabierzciemniestąd.

I wtedy zobaczyłam.
Słońce zachodziło. Ale nie tak po prostu.

To było...takie...malownicze. To nie jest odpowiedni przymiotnik. Ale nie mogę znaleźć lepszego. Chmury podmalowane od spodu na czerwono. Wokół głęboka purpura przechodząca w fiolet tuż nad horyzontem. Fantastyczna gra karmazynów. Jak z obrazu impresjonisty. To nie był realny, oklepany, siermiężny zachodzik jakich wiele już widziałam. To było zjawisko.

Więc stałam tak - w polu, na zimnie, na wietrze. I wybałuszałam krótkowzroczne gały. Dawno, dawno już nie widziałam czegoś tak zwykłego i tak pięknego. Gdzie tam Chorwacje, Włochy, jakieś  Paryże... To było cudne.
I chyba nikt inny tego nie dostrzegł. W oddali ktoś ciągnął na smyczy wyrośniętego kundla. Patrzał, ale chyba nie widział. Panienka w wieku okołogimnazjalnym przemknęła na nieadekwatnie wysokich koturnach. Patrzała w lusterko. Wydymała usteczka i pokrywała je kolejną warstwą taniego, tandetnego błyszczyku.

Na niebie kołowały ptaki. Zwykłe wrony. Albo kawki. Czy tam gawrony.
Wiecie - czarne takie.

Kiedy pomyślałam, żeby jakoś uwiecznić tę sztukę, było już za późno. Efemeryczność należała do niewątpliwego uroku tego naturalnego spektaklu. Wróciwszy na miejsce z aparatem mogłam już tylko obejrzeć exodos.










sobota, 3 listopada 2012

Niechce misie

Moim  życiem rządzą ostatnio kosmate Niechce misie. Miśki te oblepiają mnie zewsząd swoimi tłustymi łapkami, wczepiają się w ubrania pazurkami i nie pozwalają na robienie czegokolwiek, co wykraczałoby ponad schemat dziennej rutyny: pobudka-włosy-śniadanie-pojechać tam- przeżyć- wrócić-obiad-lekcje-nauka-spać.

Jestem przemęczona, zdołowana zestresowana i przeżywam kryzys we wszelkich sferach życia. Najchętniej wykopałabym sobie gdzieś norkę i zahibernowała się do maja.

Ale nie mogę.

Niestety.


Dziecko mi urosło, wiecie?





Czasem patrzę na Niego i myślę, że to niemożliwe, żeby moje maleństwo było już takim wielkim potworem.
Wiem, że jak na kocura Ragdoll i tak jest stosunkowo niewyrośnięty. Właściwie jest nawet dość mały. Stosunkowo. Statystycznie.

Koń w tle ma na imię Mefistofeles.

Dzisiaj rano otworzyłam oczy i znalazłam się w samym centrum rozkosznie miękkiego, czarnego, rozmruczanego uniwersum. Jakby nic poza nim nie istniało. 
Powinnam teraz nadrabiać zaległości, ale nie chce mi się.

piątek, 12 października 2012

(bez)Senność

Szalone. Groteskowe. Makabryczne. Praktycznie zawsze pozbawione jakiejkolwiek logiki. Piękne, choć straszne. Takie są moje sny.
Nie wierzę w proroctwa, a z sennika przestałam korzystać w momencie, gdy z symboli zawartych z jednym z nocnych widzeń odczytałam, jakoby czekała mnie jakaś wielka, szalona miłość. Cha.Cha.

Nie mam pojęcia czemu mój umysł kreuje co nocy tak niezwykłe obrazy. I skrycie kocham te swoje nocne szaleństwa. Tylko cii, to moja tajemnica.

Na przykład dzisiaj widziałam jednorożca. I rycerzy, Tatarów, duchy i mnóstwo innych rzeczy. Ale ten jednorożec był szczególny. Taki wyjątkowy. Taki... ważny. Metaforyczny posąg stojący na metaforycznym cokole. Wiecie o co mi chodzi? Nie? To dobrze, bo sama też nie mam pojęcia.
No ale do rzeczy.
Jednorożca, znaczy.

Kiedym się już uporała z zagadkami matematyczno-fizyczno-filologicznymi, zdecydowałam zdmuchnąć kurz z laptopa (bowiem ostatnio wdrożyłam w swe żałosne życie program komputerowego detoksu) i zapytać internetowego czytacza snów, co też może znaczyć ten senny stwór.

No i się zawiodłam - jakieś tam smuty o fałszywych przyjaciołach i tak dalej.

Bies jakiś mnie jednak podkusił, żeby sprawdzić także inne symbole z tego snu.


I przyszło mi do głowy, że może, ale tylko może, bo kto wie, a nuż to jednak prawda... w snach faktycznie pojawia się to, czego w stanie świadomości nie chcę do siebie dopuścić?

No bo jak  to wytłumaczyć?

Dom był straszny, przesadzony w formie, zaniedbany, ewidentnie do generalnego remontu. Wybujały, przerysowany, ni to barokowy, ni wiktoriański. Taki z dachówką na glebie.
I duchy tam były. Dusze straszne. Fizys wykrzywione w przerażającym grymasie niemej rozpaczy. I były wszędzie. Nad. Pod. Obok. Za. Przed. Na ekranach plazmowych.

Góra była dołem, a dół górą. Kuchnia w piwnicy.

I schody. Wszędzie, wszędzie schody. W górę. W dół. Ciasne, betonowe. Toporne.

Dręczą mnie wspomnienia. Męczą. Żyć nie dają. I jako jedyne żyć pozwalają. Zabawne, prawda?

Nienawidzętegomiejscaniechcętubyćzabierzciemniestąd. To moje motto.

W sumie fajnie, że jednak wyszłam z tego domu. Uciekłam od rycerzy, jednorożców i watowanych pierzyn wtykanych pod zbroję.

sobota, 22 września 2012

Banalnie`

Zebrane w kiczowatym błękitnym kajeciku z kotkiem, spoczywają wstydliwie na dnie szuflady. Namacalne dowody mojej słabości.

Frazesy, komunały, banały. Gnieżdżą się stłoczeni - pióro w pióro - Heine z Herbertem, Bułhakow z Borowskim, Nałkowska z Nabokovem, Goethe z Grudzińskim, Szałamow z Salingerem, Pratchett z Poquelinem, Dante z Dostojewskim, Kuczok z Krasickim, Wharton z Wiśniewskim, Miłosz z Moczarskim...
Każdy zeszyt sygnowany Nabokovem, każda książka z Bułhakowem z tyłu... Czasem Mickiewicz - gdy lekcja dłuży się niemiłosiernie.

Nie szukam w nich mądrości ani natchnienia (zresztą, do czego mi natchnienie?!). Nie wzruszam się przy nich i nie czuję bardziej uduchowiona. Ale mimo to lubię tę świadomość, że są blisko. Że wystarczy wysunąć szufladę, rozejrzeć się trwożliwie, czy aby nikt nie patrzy i czy żaden nieproszony gość nie planuje wtargnąć do pokoju - i już mogę poczuć, że ktoś, kiedyś, w jakiś sposób, powiedział to, co sama chciałabym powiedzieć. A już zwłaszcza to, czego nie mogę wyrazić słowami. Albo boję się to zrobić.

To czasem bywa praktycznie. Zwłaszcza taki Mickiewicz. Służy mi za jednostkę czasu - oczekiwanie na przystanku i jazdę autobusem od dawna już zwykłam odliczać Redutami Ordona. Z reguły wystarczy półtora, by dostać się z punktu A do punktu B. Wersy w głowie odtwarzają się automatycznie. Proces myślenia Reduty zaczyna się właściwie bez udziału mózgu - ot, mija się ulicę Ordona, więc pora rozpocząć wewnętrzny monolog.
Namstrzelaćniekazanowstąpiłemnadziałoispojrzałemnapole... Et cetera.

Nie nazywam ich złotymi myślami. Bardziej pasowałoby określenie pozłacane.

Czasem to antytezy.

Nie można żyć bez nadziei, rzecze literat znad Newy.
Nadzieje wszystkich ludzi kończą się rozczarowaniem, a to, czego oczekują, idzie na marne - odpowiada na to zachodni preromantyk.

Nikt nie ma tu racji i nikt jej mieć nie będzie. I na tę okazję także mam akuratny cytacik pewnego hrabiego ze Wschodu:
Przecie na jedną i tę samą rzecz można patrzeć tragicznie, stworzyć sobie z niej udrękę, i można patrzeć na nią po prostu, a nawet wesoło.

Nawet wesoło patrzałam dzisiaj kawałek wschodu słońca, widocznego między burymi zwałami betonu. Ot, trochę nieba i czubki drzew muśnięte głębokim, złotawym fioletem. A jednak ładnie to wygląda. Banalnie, ale uroczo.
...nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby ludzi poupychać na żelbetowych fermach, w jednako paskudnych molochach, ale tego kogoś należałoby dyscyplinarnie wysłać nad Kołymę. Z biletem tylko w jedną stronę.
Dawka adekwatnego do całego wpisu kiczu - Sacre Coeur wieczorową porą


Nie tak dawno temu dokonałam odkrycia. Otóż okazuje się, że i mnie - niepozornego, skulonego Checzchoka - można się bać. Och, jakąż rozkosz sprawiło mi usłyszenie tej wypowiedzi wygłoszonej  na wydechu, z prędkością karabinu maszynowego. A te ręce - poezja! Wciśnięte na szybko między kolana.  I tak  widziałam, że zadrżały.
To pewnie ze strachu, że ktoś mógłby zauważyć. No wiecie, tę bliskość z pariasem.
Ale i tak poczułam się nieprzyzwoicie dobrze.

Nigdy nie twierdziłam, że jestem dobrym człowiekiem.

niedziela, 16 września 2012

Zabawa


Nie mam żadnych postanowień dotyczących tego, co będę robić, gdy już będę dorosła. Żadnych  - oprócz tego jednego.
Nie króliki, nie zombie i nie zdeformowani ludzie. Te oczy. Straszne, przerażające, koszmarne oczy.
Alkohol niszczy znacznie więcej niż tylko wątrobę.


"Bogdaj w piekło przepadło obrzydłe pijaństwo!
Cóż w nim? Tylko niezdrowie, zwady, grubijaństwo.
Oto profit: nudności i guzy, i plastry".
- "Dobrze mówisz, podłej to zabawa hałastry,
Brzydzi się nim człek prawy, jako rzeczą sprośną.
Z niego zwady, obmowy nieprzystojne rosną,
Pamięć się przez nie traci, rozumu użycie,
Zdrowie się nadweręża i ukraca życie.
Patrz na człeka, którego ujęła moc trunku,
Człowiekiem jest z pozoru, lecz w zwierząt gatunku
Godzien się mieścić, kiedy rozsądek zaleje
I w kontr naturze postać bydlęcą przywdzieje."

Ignacy Krasicki, Pijaństwo (fragment).




poniedziałek, 3 września 2012

Ble

Wspiął się na podwyższenie, z lekka zarzucił karmazynową narzutkę z białym wykończeniem w czarne kropki i, zapomniawszy o dostojnym odchrząknięciu,  rozpoczął wykład.
O szkole. Nauce. Potrzebnej - a jakże! O sweterkach z jelonkiem i potędze twórczości literackiej Flauberta.
Przytoczył przenieśmieszną anegdotkę o szkole i tablicy. Publiczność zaśmiała się kurtuazyjnie.

Śmiejcie się, śmiejcie. Jeszcze nie wiecie, coście wszyscy uczynili. Pierwszaki.

Między dyskretną próbą rozmasowania ramienia a równie dyskretnym odgadywaniem haseł w krzyżówce, złowiłam kilka słów o szkolnych koszmarach.
Jakież to adekwatne.
O młodym Bovary, który nie wiedział, czy czapkę mieć na kolanach, czy jej nie mieć. Mówca postawił ładną diagnozę: bezlitosny opis.
Nie ma, oj nie, łaski dla tych, co to się nie chcą podporządkować. Co nie ciskają czapą o ziemię. Co inni są - zupełnie wbrew niepisanym zasadom.
To mi się podobało, panie Flaubert. To się panu udało, magnificencjo.

Ramię rwało piekielnie, niewygodne siedzenie wbijało się tam, gdzie wbijać się nie powinno, a mała wystawa  sztuki studenckiej przykuwała wzrok bardziej niż szumne i dumne roty u dołu auli. Co za kontrast - prostota formy niezbyt udanych anatomicznie rysunków i wyszukane i udziwnione ślubowanie kilkanaście metrów dalej.

Łacińska oprawa muzyczna. Laudamus? Ale ja jestem dziwna. Ego non laudo. Ani trochę. A już na pewno nie tamtych. Jak im tam.
No wiecie.
Nie wiecie? To nawet lepiej.

Bleble. Macie się uczyć. Bleble, innowacja. Bleble, do hymnu. Po hymnie.

A jednak. Wróciłam tam. Bo musiałam.
Niech mnie ktoś stamtąd zabierze.
Ja tak nie chcę, mamo.

sobota, 1 września 2012

Ostatni odcinek telenoweli wyjazdowej

Przysięgam, że kończę już nadawanie tego słowno-fotograficznego tasiemca.

Zacznijmy lekko i radośnie - od spotkań z dziką i nieujarzmioną naturą. A zbyt wiele jej - szczerze mówiąc - nie było.
W notce Juliuszowej wspominałam już, że na Północy kraju nad Wisłą aż roi się od najróżniejszych stajni. Niemniej jednak z racji swej jeździeckiej niemożności - dosiadłam tylko pewnego różowego, irytująco radosnego osła.

A nie było to wcale łatwe zadanie, bowiem wredna machina została zaprojektowana tak, aby wygodnie umościć mógł się na niej sześciolatek. Skutkowało to tym, że zamiast usiąść sobie komfortowo w siodełku (ach, ten dosiad "fotelowo-klozetowy", byłam w nim mistrzem na skalę klubową!), zmuszona zostałam do uskuteczniania czegoś na kształt półsiadu wyścigowego.

Były i stwory żywe, choć  z reguły niezbyt imponujących rozmiarów. No  i  - nie oszukujmy się - w znakomitej większości rozjechane lub rozdeptane przez tłumy turystów.







Na koniec będzie gratka dla miłośników zwierzyny, po której nie da się przejść nie zauważywszy tego. Zapraszam na spotkanie z...


Szczęśliwie obyło się bez "na drzewo szybko zmykania", choć dzicza rodzinka spacerująca sobie niefrasobliwie wzdłuż deptaka wywołała u mnie pewnego rodzaju pozytywne zdumienie.

Kilka widoczków z różnych nadmorskich miejscowości.

Zapewne wybranie się w rejs łodzią jest dla większości niedzielnych turystów niemal obowiązkowym punktem wyjazdu nad morze, ale ja jestem szczurem lądowym i jedyną łódką, na której pokładzie się znalazłam, była ta:

I ta:
Szczęśliwie zbliżam się do końca tej relacji... nareszcie.

To ciekawe, że ostatni odcinek publikuję akurat pierwszego września. Chyba pora uświadomić sobie, że beztrosko zmarnowałam całe wakacje. Czuję, że powrót na łono mojej patologicznej Alma Mater będzie bardzo ciężkim przeżyciem. Traumatycznym wręcz. Tak samo trudnym do przełknięcia, jak i poprzednich dziewięć miesięcy spędzonych pod dachem okrutnej matuni żywicielki.
O tak. Nienawidzę tej szkoły.

I tym pozytywnym akcentem kończę dzisiejszy wpis.

piątek, 31 sierpnia 2012

Czego Juliusz nie zobaczył...

... to zaprezentuje Checzchok.

Niezwykle trudnym zadaniem byłoby krótkie opisanie drogi nad morze. Głównie ze względu na jej długość. A ciągła się ona niemiłosiernie - przez pola, wzdłuż ulicy, wśród domków, deptaków, ośrodków, restauracji... A potem przez las. Pod górkę. I z górki. Wśród zieleni drzew i szarości piaszczystej drogi (i tak poznaczonej śladami kół meleksów - głównego środku transportu w okolicy).
Po drodze bywały i grzyby, i twory jagodopodobne, a przede wszystkim - śmieci. Pozdrawiam turystów tak leniwych, że nie chciało im się ponieść pustej plastikowej butelki przez kilkanaście minut. No dobra. Może z pół godziny. Szybkim krokiem.


Samo morze natomiast... cóż. Zimne, brudne, zaśmiecone, z paskudnymi zgniłozielonymi glonami unoszącymi się tuż przy brzegu, gdy tylko było dość ciepło. A z racji tego, że bezchmurna i bezwietrzna pogoda trwała jakieś dwa dni... Fakt, glony zniknęły. Niemniej jednak kąpałam się wyłącznie pod prysznicem. W "naszym" Bałtyku zanurzyłam się raz po kostki. Wystarczyło mi do końca roku.
Zachowajmy pozory, że niebo było cudnie błękitne. Ale nie dajcie się zwieść. Ten nieco ciemniejszy odcień na horyzoncie (fotka na dole) zwiastował potężną burzę... Ale odkryłam to dopiero wówczas, gdy nawałnica spotkała mnie akurat w połowie drogi... Wierzcie mi - pęd przez puste pole podczas ulewy to żadna atrakcja. Moje policzki zdawały się być pocięte przez zacinające krople, a wodę mogłam wykręcać z dosłownie każdej części garderoby.
Mój niemodny już niesmartfon przeżył. Cud nad Bałtykiem?

Checzchok był także w miejscu, gdzie teoretycznie był most łączący ze sobą dwa brzegi Wisły. W praktyce jednak było to chyba połączenie przeznaczone wyłącznie dla amfibii i dywanów latających. No chyba, że kursował jakiś prom przewożący na drugą stronę zwyczajne pojazdy. I ludzi.
Na lewym brzegu Wisły nie byłam. Wprawdzie niewielka odległość od Gdańska była bardzo kusząca, ale tylko dla mnie. A że ja głosu raczej nie mam, to milczałam i w ciszy dawałam się obwozić po prawobrzeżnych wioskach, gdzie nie było kompletnie nic ciekawego.
Nieco bardziej spostrzegawczy czytelnik może zainteresować się napisem wyrytym na kamieniu (górna część fotki).Ewakuacja Stutthofu...

Sztutowo zasługuje na specjalną uwagę. Niby to  tylko wioska z jedną czy dwoma stajniami i małym parkiem linowym... Kolejny przystanek na drodze kolejki wąskotorowej. Dla tych, których przywieziono nią do tego miasteczka był to ostatni przystanek przed dotarciem na peron "krematorium"

Arbeit mach frei durch Krematorium drei.
( w wolnym przekładzie: wolni stąd wyjdziecie przez krematorium trzecie. To nie moje słowa, ale gdzieś to przeczytałam).

Uwielbiam czytać o kacetach. Czy jestem sadystką? Może troszkę (gdyby niektórzy ludzie wiedzieli, w jaki sposób torturuję ich w myślach, zapewne natychmiast daliby mi spokój. Ale nie wiedzą.). Nie wiem czy to "normalne", czy też niekoniecznie, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Gdy tylko dowiedziałam się, gdzie też zostanę wywieziona na kilka dni, od razu pomyślałam, że to przecież tak niedaleko Stutthofu.
Do muzeum wstęp jest darmowy. To plus, a zarazem pewien mankament...

Patrzę na prycze w części baraku, która miała być szpitalem. Patrzę i widzę  sceny z Pięciu lat kacetu. Łachocze, co? I te badania. Widzę Mengele i jego eksperymenty. Widzę dzieci z Neuengamme. Widzę wykastrowane więźniarki w oświęcimskim puffie. Dopłucne wstrzykiwanie prątków gruźlicy. Widzę tę dziewczynkę z Dymów nad Birkenau... Mamo, śmierć idzie. Miała jakieś piętnaście lat.

Wpadam na słup na środku baraku. Więźniowie wycinali na nim swoje numery. Wtłaczająca się do wnętrza wycieczka z domu seniora wpycha mnie pomiędzy trzypiętrowe łóżka. Błyskają flesze, gwar rozmów niszczy ciszę, w której tylko ciche skrzypienie podłogi przypomina o tym, co tu się działo. Teraz ludzie depczą się i przepychają. Migawki trzaskają bez przerwy. Ktoś rozmawia o niesmacznym obiedzie, kto inny śmieje się z min ludzi, których zdjęcia wywieszono po drugiej stronie baraku.
- Ty, patrz, tam są kible!
I idą. Idą do kibli. Do umywalni.
Nie wiedzą, nie chcą wiedzieć, co działo się w umywalniach w  Gusen. I nie tylko tam. 
Nie wiedzą o mężczyźnie, który skrył się pomiędzy szaletami i przysiadłszy na umierającym koledze pospiesznie chlipał obozową zupę z przegniłej brukwi (bo tam, na sztubie, to ani chwili spokoju nie ma).

- Jaki przystojny chłopiec! - woła jakaś kobieta w wieku poprodukcyjnym.
W czasie, gdy tego przystojnego chłopca zatłuczono bykowcami prawie na śmierć i porzucono w umywalni, by tam się wykrwawił, ona mogła dopiero uczyć się chodzić. A może nawet nie było jej na świecie.

Patrzę na Maxa Pauly'ego. Skądś znam tę twarz. No tak. Proces tych od dzieciaków z Neuengamme. W szkole o tym nie uczą. Bo kogo obchodzi garstka dzieci w obliczu milionów puszczonych z dymem w krematoriach Oświęcimia? A przecież ten lekarz, Trzebiński, przed powieszeniem podał im morfinę. Tak tłumaczył w sądzie. To było dobre. Humanitarne.
Dziecko skaczące po całym baraku i śpiewające głupawe piosenki nie jest dobre. Nie jest humanitarne. Niech wyładowuje energię poza bramą. Na plaży. W parku linowym.
Ale nie tutaj, do cholery!
Kto wpuszcza małe dzieci do byłych obozów koncentracyjncych?!
Kto wpuszcza tam staruszków, którzy niefrasobliwie dyskutują, przepychają się i robią "ładne pamiątkowe zdjęcia" w barakach?!
KTO?!
Zdjęcie pochodzi z grafiki wujcia gugla. Sama nie używałam w Sztutowie aparatu fotograficznego. To tak, jakbym poszła robić zdjęcia na cmentarzu. Tylko takim, gdzie nawet na wpół żywe trupy chodzą w pasiastych łachmanach, dopóki nie zginą.

Znalazłam jedno miejsce, gdzie cisza była absolutna, uroczysta i ciężka do zniesienia.
Rząd flag wisiał w ciemnej sali. Pod nimi stały kamienie pamiątkowe. Wielkie głazy, na których Matka Białoruś zapewniała, że pamięta o swoich dzieciach zamęczonych w Stutthofie. Że Litwa pamięta. Że Polska. Że Holandia.
Co one mogą wiedzieć, te matki? Trzeba wystawić obelisk - bo tak należy. Ale kogo obchodzi los każdego synka, każdej córki, która skończyła życie na stosie całopalnym?
W 2012 roku paliły się już tylko znicze. 
Zapewne wyłącznie dla zasady. No bo tak wypada. Żeby płonęły.

Kacety nie były liryczne i nie powinno się takimi ich czynić. Grzesiuk i Borowski dobrze o tym wiedzieli. To ich relacje najbardziej mnie poruszyły.  Nie same statystyki, nie poetyzowane opisy płatków śniegu rozpływających się na jeszcze ciepłej twarzy czyjejś matki. Czyjejś żony. Czyjejś córki. Doliczy się ją do statystyki. Poda się szacowaną liczbę zmarłych w wyniku ( i tu tabelka): głodu, bicia, nieleczonych chorób, śmiertelnych zastrzyków, zagryzienia przez psy...
A potem powiesi się flagi, zatacha do ciemnej sali kawały granitu ze złotym grawerem. Obsługa muzeum zadba o to, by znicze się paliły.

A ludzie przejdą obojętnie, mrucząc pod nosem, że w barakach za duszno, tu z kolei zimno jakoś... A te kotlety to na pewno stare były, Józiu!
I odjadą kolejką.

I nikt o nas wiedzieć nie będzie. Zakrzyczą nas poeci, adwokaci, filozofowie, księża. Stworzą piękno, dobro i prawdę. Stworzą religię.
U nas, w Auschwitzu

Skoro już jestem w temacie staroci, pozwolę sobie przejść do innych "miejsc historycznych". Oczywiście każdą chwilę skupienia przerywało pojawienie się jakiejś (tu epitet nie do publikacji) wycieczki dzieciaków w wieku charakteryzującym się wybitnie wysokim poziomem hałaśliwości.
Oto zamek. Stał sobie na wzgórzu katedralnym, a tuż obok piętrzyła się bryła jakiegoś sporego przybytku sakralnego (zakładam, że było to katedra). Można było sobie kupić tysionc-pińcset-sto-dziewińcset różnych pamiątek począwszy od figurek, poprzez breloczki, na obrazkach z bursztynem kończąc. Na dziedzińcu tłok, wrzask, przepychanki. Żyć nie umierać. Aż się chce zwiedzać... Po warunkiem, że nie jest się mną.

Miasto, w którym stoją sobie powyższe budowle, szczyci się faktem, że wiele lat temu gościło pewną znamienitą personę.
Kojarzycie tego gościa?

Tuż obok ceglastych zabudowań wzgórza stał jakby nieco nowszy budynek, w którym urządzono muzeum poświęcone temu kolesiowi z pomnika. Jak sądzę - po obejrzeniu zdjęć jasne będzie, kim ten ktoś był.
A zatem - niech zamiast słów przemówią obrazy:




Lubię ciszę. Lubię, gdy jest tak cicho, że brak jakichkolwiek dźwięków sam staje się dźwiękiem cicho brzęczącym w uszach.
W tamtym miejscu nie było tak do końca cicho. Skądś sączyła się cicha muzyka organowa i łagodny śpiew chóralny. Frazy starych, łacińskich psalmów pobrzmiewały w niewielkiej kapliczce. Kolejne muzeum, oczywiście.
Ale nie takie zwykłe.
Aptekarstwo, położnictwo, ziołolecznictwo, anatomia, życie codzienne... Wszystko skondensowane w postaci małych wystaw za szkłem. A mimo to pasjonujące. Wokół stały stare dzieła sztuki sakralnej. Figury. Posągi.
Mogłabym tam zamieszkać, mając za towarzyszy niemych granitowych Chrystusów i kilka kamiennych Marii. I słuchać sobie cichego śpiewu. Zupełnie jakby to stare mury brzmiały pieśniami, które niegdyś w nich wykonywano.
Jedna figura była przerażająca. Psychodeliczna. Jej widok wywoływał u mnie niepokój. A to był tylko kawałek kamienia...
Nie miał twarzy. Nie wiem kim był, ani kto go stworzył, ale jego zatarte miejsce po fizys do dziś prześladuje mnie wieczorami.













Ciąg dalszy relacji prawdopodobnie nastąpi.