poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Szok w trampkach na szlaku eksponowanym

Gdybym była normalna, smażyłabym teraz wystające żebra na chorwackich kamieniach i od czasu do czasu chłodziła się w wodzie o temperaturze znacznie wyższej niż ta, którą wskazuje teraz mój zaokienny termometr.

Ale nie jestem. I tym stwierdzeniem można by w zasadzie zakończyć wprowadzenie.


No więc nie jestem normalna i postanowiłam uderzyć na nieco bliższe południe. W góry, znaczy się. Byłam tam jakieś dziesięć lat temu i coś tam pamiętam. Jakieś szlaki, jakiś widoczek i inne takie tamy. A że we wspomnieniach moich nie pozostał nawet ślad po żadnej wyczerpującej wędrówce - uznałam, że zwykłe tramposzki wystarczą do wlezienia na dwa sztandarowe pienińskie wzniesienia. I jakem pomyślała, takem poczyniła.
W tym momencie należy nadmienić, iż jako dziecię w wieku jednocyfrowym nie wiedziałam, że na wspomniane góry prowadzi kilka szlaków o różnym środku trudności.

Głupiaś, Checzchoku, oj, głupiaś.


Wędrówkę postanowiłam zacząć ambitnie - od najwyższego wzniesienia, po czym sprawnie przemieścić się na ciut mniejsze, choć równie malownicze.
Wyposażona w wybitnie nieprzystosowane do trudnego terenu buciki i torbę skutecznie uniemożliwiającą balansowanie - uderzyłam na szlak. Nie ten, co dekadę temu, ale kto by się tym przejmował. Pewnie każdy. No, oprócz mnie.






Zaczęło się przyjemnie. Słonko, ptaszki, mało ludzi, drzewka, cień... Trochę krajobrazów - mało spektakularnych wprawdzie, ale dość przyjemnych dla oczu przywykłych do widoku żelbetu.
\




Szłam i szłam. Pod górę, po prostej. Po ścieżkach ubitych i stromych.

No i doszłam.

Doszłam, bilet kupiłam, wlazłam na stalową dwupasmówkę i pstryknęłam kilka bardzo mało oryginalnych fotek widokowych. Słonko niestety odmówiło współpracy i schowało się za kłębiącymi się wszędzie chmurskami.









Posiliwszy się ciut sezamkami z Biedry i rogalikiem z piekarni na rogu, mogłam piąć się dalej. Przemierzać szlaki, przełęcze i te inne górskie tegesy. Stopy jeszcze nie bolały zbyt mocno, ciut może  piekły wczorajsze odciski zaklejone na szybko wacikiem i plastrem bez opatrunku.
Swoją drogą, znacznie łatwiej jest się na górę wspiąć, niż później z niej zleźć. O tej jakże życiowej prawdzie przypomniałam sobie, kolebiąc się na boki i usiłując nie spaść na ryj na głazy/korzenie. Gibająca się u boku torba wcale mi w tym nie pomagała.


No ale parłam do przodu - bo co to dla mnie. Po prostu odwykłam od gór, ot co.
Dobrze, że przynajmniej poprawiłam sobie trochę kondycję, obijając tyłek w siodle i na siodełku. W połowie trasy nie czułam większego zmęczenia. Obce było mi także Rincewindowe uczucie szlagszlagszlagzaraztuzgine.













Pęcherze to w sumie całkiem zabawne stwory. Zaklei się toto, poobwija watą i przyklepie przylepcem, a tuż obok wyskoczy sobie nowy, śliczny, soczysty, nieosłonięty niczym od niegościnnej szorstkości skarpety i twardej podeszwy buta. No, nie aż tak twardej. Właściwie to nawet niezbyt. Niewystarczająco. Zdecydowanie nie. A już z pewnością nie dość twardej jeśli się ją zestawi z bezkompromisowymi śliskimi skałami, którymi nadziana była ścieżyna.








Nie trzeba mnie długo znać, by zorientować się, że lubię być sama. Samotność daje mi poczucie bezpieczeństwa, spokój, odprężenie. Dlatego też od pewnego momentu szłam całkiem sama, tylko od czasu do czasu dając się wyprzedzić przez ludzi, którzy mieli na tyle rozumu, żeby zaopatrzyć się w jakieś sensowne obuwie.
 Chociaż... właściwie nie byłam tak do końca sama. Towarzyszyły mi na przykład pączkujące z wolna odciski. I siniaki tuż nad kostkami - bolesne ślady po nieustannym nadziewaniu się na sztywną krawędź buta. Aż dziw bierze, że moje ponaciągane we wszystkie strony ścięgna Achillesa nie jęczały co krok, a nadwyrężone pachwiny jakoś pozwalały na stawianie półszpagatowych kroków. I mniejsza już o wspinanie się bez poręczy. To nic. Naprawdę nic w porównaniu z ześlizgiwaniem się w dół. No bo co to za porządki, ja się pytam, żeby wchodząc na górę, musieć iść w dół?












Nie wytrzymię, no nie wytrzymię zaraz. Umrę tu, pod tym drzewem legnę i oddam się postępującej agonii. Stopy mi odpadną. I ręce. Wszystko mi odpadnie. Rozlecę się na kawałki. Tu, na tej dróżce. Się rozlecę. Zostanie po mnie tylko na cholerna bimbająca torba. I skórka banana, i folia po sezamkach z Biedry.
Ale chwila, chwila... To kawał skały. Durnowaty granitowy-czy-jakiś-tam kloc. Nie mogę dać się pokonać paruset tonom głazów. No bez jaj, no.

Tak sobie tylko z tym powyższym żartnęłam. W rzeczywistości wcale tego wszystkiego nie myślałam. Gdybym miała odcedzić swoje ówczesne przemyślenia z fikcji literackiej, wyglądałyby tak:

ała. szlag. ała. ała. ała. szlag. szit. moja nogaaaa. ała. ile jeszcze na górę? piętnaście minut? fak. no idę. ała. ała. borze mieszany. ała.

W pojedynku Checzchok vs Sokolica odniosłam zwycięstwo. I to takie, że Pyrrus byłby ze mnie dumny.






Wpełzłam na górę ale spełznąć łatwo nie było. Na szczęście dało się turlać w dół innym szlakiem. Bez skał, za to stromym jak... no, stromy szlak. A że skulać się nie dało za bardzo, to truchtałam raźno do przodu, odbijając się rękoma od pni sosen. Jakimś dziwnym trafem udało mi się nie połamać i nie nadziać na nic ostrego, co mogłoby sterczeć z pnia.

Nie da się opisać mojego szczęścia, gdy ujrzałam tabliczkę, oznajmiającą, że do centrum jeszcze tylko kwadrans. Prostą, gładką betonową szosą. Szłam. Spotkałam kozę i szambowóz. 

A potem, po jakiejś godzinie, przeszłam to piętnaście minut.
Przeżyłam. Zabawne.
- Nawet bardzo - potwierdziły odciski, mięśnie jak z waty i sińce na nogach.

UWAGA. W poście ulokowano sezamki z Biedry.

2 komentarze: