niedziela, 27 sierpnia 2017

Pięćdziesiąt odcieni masochizmu

Zdarzało mi się celowo robić sobie krzywdę. Odmawiać sobie czegoś albo celowo zmuszać się do jakiejś nieprzyjemności.
Została mi z tego kolekcja niewyraźnych blizn w miejscach na ogół niewidocznych i całe mnóstwo przykrych wspomnień. Czytanie poezyj Adolfa, których słowa rozplywaly się w moich łzach.  Siedzenie na polibudzie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Łudzenie się, że może jednak tym razem ona się nie schleje. Postawienie na widoku prezentu dołączonego do fałszywej walentynki. Patrz, glupia, patrz jak się cieszyłaś.
No i teraz - tak zupełnie spontanicznie i bez planów przydarzyło mi się kogoś poznać. I ja wiem, że to się nie może dobrze skończyć, bo w moim świecie nie ma happy endów. I ja wiem, że za dużo sobie obiecuję i wyobraźnia sprowadza mnie na manowce. Że on ma inne priorytety. 

Ale wiem też inne rzeczy.
Wiem już jak to jest toczyć dyskusje o "Mistrzu i Małgorzacie" i zapomnieć przy tym o całym świecie.
Jak to jest omawiać obrazy Beksińskiego.
Dzielić się historiami z dzieciństwa.
Wiem jak to jest, kiedy popołudniowe słońce miękko kladzie się na trawie. Jak cykają świerszcze i gdzieś chlupocze woda. I to wszystko jest w jakimś innym, odległym świecie, bo mój właśnie zawęził się do źdźbła trawy sunącego po mojej ręce. Do ledwie wyczuwalnego zapachu wody po goleniu. Do dłoni ustawiającej moją dłoń na stole bilardowym.

Słono za to zapłacę. Łzami, złością i frustracją. Cierpieniem.

Ale niechże będzie mi dany jeszcze jeden zachód słońca. Jeszcze jedna rozmowa o historii.
Jeszcze jedno przegadane popołudnie i jeszcze jeden subtelny dotyk.
Jeszcze jedna chwila ekscytacji zanim to wszystko się zepsuje.

czwartek, 3 sierpnia 2017

A jednak nie umiem się rozstać z blogaskiem

Checzchok jakoś już wrósł we mnie przez te wszystkie lata i nie miałam serca tak po prostu go usunąć - jakby nigdy nic się nie stało.
Regularnie pisałam tylko w czasie liceum - najpierw podbarwione humorem historyjki o dupie Maryni, a potem już ciężkie, depresyjne wpisy o tym, że ja tak właściwie bardzo chcę umrzeć. Bo tak całkiem szczerze - pragnęłam tego mocno i nawet w pewnym momencie miałam już wszystko przygotowane, ale w jakiś zakręcony sposób "uratowała" mnie depresja. Bo wiecie (do kogo ja tu piszę; przecież te notki czytam tylko ja i to z kilkuletnim opóźnieniem) - takie samobójstwo to wymaga całego mnóstwa wysiłku.
Nadal bujam się na sinusoidzie - raz jest lepiej, raz gorzej, a czasem już bardzo źle. W chwili obecnej jest nawet sponio jak na moje możliwości, ale nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że znowu przyjdzie epizod depresji. I znowu leki, znowu groźba szpitala z zakratowanymi oknami. Znowu.

Poczyniłam pewne postępy. Częściowo zmieniłam środowisko, szczerze polubiłam swoje nowe studia i ludzi z grupy(!). Na zajęcia przychodziłam z przyjemnością - a w każdym razie bez myśli samobójczych, co w moim przypadku jest już sporym sukcesem. Zaczęłam dorabiać, więc częściowo pozbyłam się ogromnie ciążącego mi uczucia, że jestem parszywym pasożytem.  Terapeutka i matka są ze mnie dumne, a przynajmniej tak twierdzą.

Sęk w tym, blogasku, że ja z siebie nie. Czasami przez krótką chwilę, ale wszelkie objawy optymizmu zaraz ulegają wewnętrznemu krytykanctwu. Bo tak właściwie jak żałosny jest fakt, że w moim życiu najmniejszy choćby kroczek w przód to jakby przeskoczenie Wielkiego Kanionu? Nie mam już siedemnastu lat (kiedy to było...?) i nie jestem dzieckiem. To znaczy jestem. A być nim nie powinnam. Mam już cały milion lat i jedynym moim osiągnięciem było napisanie sprawdzianu z historii na 108%.

Sporo się zmieniło od czasów założenia blogaska - ale też nie zmieniło się nic. Wyprostowali mi zęby - a tymczasem psychika nadal powykrzywiana na wszystkie strony. Mam całe stado trupów w szafie. Każdy ma na dużym palcu stopy papierową zawieszkę. Przemoc, alkoholizm, prześladowanie, okaleczenia, on próbował ją udusić, dlaczego on mi to zrobił, tylko to sobie wymyślasz, musisz w końcu nauczyć się czerpać z tego przyjemność.

Jest taka rzecz, z której muszę nauczyć się czerpać przyjemność - to fakt.