piątek, 9 listopada 2012

Mała rzecz

- Nie dzisiaj, kochanie. Głowa mnie boli.

Tak, głowa-oczy-ręka-dupa od siedzenia.
Za dużo, za dużo tego wszystkiego.

 Towiański musiał ustąpić wyższej potrzebie. Jabłko zapiekane w cieście. Z cynamonem i kleksem bitej śmietany. tego mi trzeba. Właśnie tego.

Oleju brak. Więc do sklepu trzeba. Szybko, bo niedługo zamkną. Ciemno się robi.



Buty (zabłyszczała wypolerowana skóra, ach, te stajenne nawyki), płaszcz.


Wzrok jak zwykle wbity w glebę. Szarą, mokrą, zmarzniętą co nieco. Pisk, ryk, wrzask wściekłego samca.
Żem idiotka. I ja ja łażę w ogóle. Bom ślepa.
Gratuluję, monsieur. Ależ z pana dżentelmen.

Oczy do nieba. Ciężkie westchnięcie.

nienawidzętegomiejscaniechcętubyćzabierzciemniestąd.

I wtedy zobaczyłam.
Słońce zachodziło. Ale nie tak po prostu.

To było...takie...malownicze. To nie jest odpowiedni przymiotnik. Ale nie mogę znaleźć lepszego. Chmury podmalowane od spodu na czerwono. Wokół głęboka purpura przechodząca w fiolet tuż nad horyzontem. Fantastyczna gra karmazynów. Jak z obrazu impresjonisty. To nie był realny, oklepany, siermiężny zachodzik jakich wiele już widziałam. To było zjawisko.

Więc stałam tak - w polu, na zimnie, na wietrze. I wybałuszałam krótkowzroczne gały. Dawno, dawno już nie widziałam czegoś tak zwykłego i tak pięknego. Gdzie tam Chorwacje, Włochy, jakieś  Paryże... To było cudne.
I chyba nikt inny tego nie dostrzegł. W oddali ktoś ciągnął na smyczy wyrośniętego kundla. Patrzał, ale chyba nie widział. Panienka w wieku okołogimnazjalnym przemknęła na nieadekwatnie wysokich koturnach. Patrzała w lusterko. Wydymała usteczka i pokrywała je kolejną warstwą taniego, tandetnego błyszczyku.

Na niebie kołowały ptaki. Zwykłe wrony. Albo kawki. Czy tam gawrony.
Wiecie - czarne takie.

Kiedy pomyślałam, żeby jakoś uwiecznić tę sztukę, było już za późno. Efemeryczność należała do niewątpliwego uroku tego naturalnego spektaklu. Wróciwszy na miejsce z aparatem mogłam już tylko obejrzeć exodos.










sobota, 3 listopada 2012

Niechce misie

Moim  życiem rządzą ostatnio kosmate Niechce misie. Miśki te oblepiają mnie zewsząd swoimi tłustymi łapkami, wczepiają się w ubrania pazurkami i nie pozwalają na robienie czegokolwiek, co wykraczałoby ponad schemat dziennej rutyny: pobudka-włosy-śniadanie-pojechać tam- przeżyć- wrócić-obiad-lekcje-nauka-spać.

Jestem przemęczona, zdołowana zestresowana i przeżywam kryzys we wszelkich sferach życia. Najchętniej wykopałabym sobie gdzieś norkę i zahibernowała się do maja.

Ale nie mogę.

Niestety.


Dziecko mi urosło, wiecie?





Czasem patrzę na Niego i myślę, że to niemożliwe, żeby moje maleństwo było już takim wielkim potworem.
Wiem, że jak na kocura Ragdoll i tak jest stosunkowo niewyrośnięty. Właściwie jest nawet dość mały. Stosunkowo. Statystycznie.

Koń w tle ma na imię Mefistofeles.

Dzisiaj rano otworzyłam oczy i znalazłam się w samym centrum rozkosznie miękkiego, czarnego, rozmruczanego uniwersum. Jakby nic poza nim nie istniało. 
Powinnam teraz nadrabiać zaległości, ale nie chce mi się.