poniedziałek, 11 lutego 2013

Schody

Schody przed Urzędem Miasta C. mają czterdzieści stopni i są nieodśnieżone. Do tego w znakomitej większości ukruszone. Jakby nadgryzione zębem czasu.

A czas płynie, oj płynie... Nawet się człowiek nie zorientuje, jak go dopada starość.

Na pierwszym schodku pomyślałam o swoim pierwszym (chyba wspomnieniu).  Oto maszeruję z Paszczakiem w dół ulicy L., dumnie pchając przed sobą wózek-spacerówkę. Taki granatowy z jakimiś kolorowymi ciapkami. Z parasolką. Parasolki przy wózkach są naprawdę fajne.

Na drugim przypomniała mi się Bajaga. Bajaga to było coś! Wielgachna, pluszowa, z takim wieeeelkim nochalem. Potem mi się śniła. Obudziłam się i płakałam. Przez Bajagę.

Trzeci przypomniał mi o przedziwnych zabawach z O. Wtedy nas nie dziwiły. Dzisiaj nie chcę się wdawać w szczegóły. Nawet na Checzchoku. Co za wstyd.

Czwarty. Kucyki pony złożone z kółek i patyczków. Rysowałam te pokraki wszędzie. I wcale mi nie przeszło. Tyle, że teraz wyglądają lepiej (ale tylko trochę). Z tego stopnia pragnę także pozdrowić zdzirowatą paniusię K. Niech ginie w męczarniach.

Piąty. Jakiś taki połamany. Krzywy i brzydki (zupełnie jak ty, szepce w głowie przemiły głosik). Tamte dzieci, które się nie chciały bawić. Szok. Pierwsza potrzeba zaopatrzenia się w papierowe torby z dziurami na oczy.

Sześć. Sześć, sześć, sześć. Co za zdolne dziecko! Co za przyjebane dziecko. Komu wierzyć? (temu drugiemu, mruczy wewnętrzny głos).

I siódmy. Siódmego dnia siódmego miesiąca Gajusz Juliusz Cezar (pardon, właściwie: Aragorn) spojrzał na mnie z najwyższą obojętnością i poszedł spać. Jakże  tu skubańca nie kochać?

Osiem. Oooooooosiem. Aaaasim. To taka piękna liczba. Niezwykła. Popycha swoich fanów to robienia różnych bezsensownych dziwactw. Tamto ognisko na balkonie - pamiętasz jeszcze, O? Pewnie nie, bo teraz udajesz, że mnie nie znasz. Ale wtedy znałaś.  Ugasiłyśmy je soczkiem z Biedry. Multiwitaminą.

Dziewiąty schodek i kolejny obraz. Sierżant. Był kary i wysoki - w mniemaniu kilkuletniego dziecka. Poruszał się niezwykle wolno. Ale to i tak było piękne. Zwłaszcza ta mgła, przez którą nie wiedziałam kompletnie gdzie jadę.

Dziesięć. Dekada za mną. Wtedy poznałam Karakana. Wtedy zaczął się tamten dziwny okres, z którego pamiętam zarówno rozkosz wtulenia się w grzywę jak i gorycz bycia gorszą. Bo nie każdego stać na skórzane oficery szyte na miarę. I na treningi w grupie dla wybrańców.

Jedenasty był strasznie oblodzony. Dlaczego nikt nie mógł posypać schodów piachem? Czy połamani petenci będą dobrze świadczyć o jakości usług urzędu? Czy wychowawca, któremu dziecko zgłasza, że skręciło nogę powinien:
a) olać to kompletnie i powiedzieć, że nic się nie stało
b) udawać czubka i nie zwracać uwagi na kuśtykającego podopiecznego
c) zainteresować się sprawą, wezwać lekarza albo chociaż rodziców
????
Pozdrawiam belferkę, która zsyntezowała odpowiedzi a) i b).
Fajnie się skacze do domu na jednej nodze.

Dwanaście to już poważna liczba. Sporo schodków za mną, ale jeszcze więcej z przodu. Pora uświadomić sobie, że coś pękło. Się złamało. To dobry wiek, żeby próbować się...pocieszyć. Blizn już nie ma. Od dawna. Tych na skórze.

Pechowa trzynastka i kontrastujący z nią, idylliczny obrazek - sznurowa huśtawka zawieszona na drzewie kilka metrów nad lazurową taflą Adriatyku. I żadnych małych Goebbelsów, którzy szprechają między sobą i psują innym humor. Chorwacja jest fajna, kiedy jest się samotnym.

Na czternastym rozpościera się widok na Alpy. Żabia perspektywa - obserwator stoi na dnie doliny. Pewnie polodowcowej. Orzeł (czy tam inny jastrząb) kołuje nad jego głową. Pięknie.

Piętnasty stopień przynosi coś nowego. Dziwnego. Nieznajomy śpiewa. Wprawdzie wrzaskliwie i bez sensu, ale najważniejsze, że dla mnie. Co z tego, że chce mi zrobić na złość? 

Słit sikstin. Jego tłusta łapka wędrująca niebezpiecznie wysoko. Przegiąłeś pałę, kolego. Następnego dnia lądowanie na masce samochodu (niestety, kulał się bardzo powoli).

Przy okazji siedemnastego schodka, warto wspomnieć o SBKUŻM-ie. Piękna organizacja. Się było prezesem.

Na osiemnastym (już połowa, jak to szybko zleciało!) stoją i machają - cała czwórka. Nierozłączne podstawówkowe przyjaźnie na zawsze.
 Tia.

Dziewiętnasty. Lunatykowanie i dziwne skutki jego. Na przykład pobudki nad ranem na wycieraczce pod drzwiami wejściowymi. Albo nie w swoim łóżku. Albo bez ubrania.

Dwudziesty przypomina o intensywnej edukacji seksualnej w wydaniu niepokojąco doświadczonej dwunastolatki. Nie miałam odwagi zapytać skąd zna wszystkie szczegóły odczuwania poszczególnych pieszczot. Teraz nie chcę pytać - bo jeszcze przeszkodzę jej w opiece nad dzieckiem. Ile ono już ma? Dwa, trzy lata....

 Dwajścia jeden. Miasto T. i jeziorko, którego nazwy nigdy nie mogę zapamiętać. Za to pamiętam jak się tam zgubiłyśmy (wtedy park wydawał się być lasem...) i planowałyśmy jak przeżyjemy same w dziczy. Ciekawa jestem, jak wyobrażałyśmy sobie polowanie na kaczki.

Dwudziesty drugi stopień. Wtajemniczenia w arkana jeździectwa. Ach, więc anglezuje się na jakąś konkretną nogę, tak?! Pozdrawiam instruktora, który przez dwa lata mi tego nie powiedział. Buźka.

Dwadzieścia trzy. Nienawidzę tego miejsca, nie chcę tu być, zabierzcie mnie stąd. Ot, taka mantra. A miało być tak pięknie... Tymczasem wybrzmiewała ona w moim łbie przez ostatnie miesiące dzieciństwa.

Dwadzieścia cztery. W parku była taka fajna górka, która otrzymała miano skoczni. Tylko największe chojraki zjeżdżały z samej góry! To wybicie z progu - poezja po prostu. Scena lepsza niż w E.T. Szkoda tylko, że rosły tam te drzewa. Na szczęście obyło się bez złamań i zmian rysów twarzy.

Na dwudziestym piątym warto wspomnieć o spacerku ulicą S. Tam się zapatrzałam, że nie zauważyłam wielkiej, betonowej latarni. Guz utrzymywał się chyba z tydzień, a wybuch śmiechu Paszczaka rani mnie do dzisiaj.

Dwudziesty szósty. Jakieś krzaki wylewają się zza rachitycznego ogrodzenia i rozkładają lekko nadgniłe gałęzie na betonowym stopniu. Wracam do szkoły i niosę puchar. Miał piękny, błękitny kielich i złotawą podstawę. Simply the best. Ale i tak przyjebana.

Dwadzieścia siedem. Włochy. Biedne dziecko naczytało się o murenach, barakudach i rekinach i teraz boi się zejść z mielizny. Kilkadziesiąt metrów przed nim widać piękną, kilkukilometrową piaszczystą plażę. Ale jak się do niej dostać z kompletem odnóży? Irracjonalny, dziecinny strach.

Dwadzieścia osiem. Nowy dom M i jego mroczne poddasze. Chyba każdy dzieciak przechodzi fazę fascynacji wszelkimi zjawiskami nadprzyrodzonymi. Najlepiej w wąskim gronie, w ciemności i w środku zimy.

Dwadzieścia dziewięć. Zabawa kopnij-zabij. Głupota w czystej postaci. Jedna osoba huśta się najwyżej, jak się da, a druga kopie w nią piłką. Z określonej odległości, oczywiście. Ordnung muss sein.  O dziwo - zero połamanych nosów albo żeber.

Trzydzieści. Suche burze nadchodzące co wieczór znad Olimpu. To było coś! Od huku gromów dzieci zaczynały płakać i włączały się alarmy w samochodach!

Na stopniu trzydziestym pierwszym pora wspomnieć kulinarne ekscesy z K. Konia z rzędem temu, kto zgadnie w jaki sposób łączą się ze sobą deser bananowy i pianka do golenia.

Trzydzieści dwa. Szkolna wycieczka gdzieś tam. Potem nad taką rzeczkę. Zimne toto było i strasznie płytkie, a na dodatek na dnie leżało pełno potencjalnie niebezpiecznych przedmiotów. Ag. przekonała się o tym, gdy w jej placu utkwił patyk. Z niepokojąco szerokim uśmiechem wyjęła go i wyrzuciła za siebie.

Trzydzieści trzy. Jedliście kiedyś własne rzygi? Nieee? W takim razie byłam dziwnym dzieckiem. Ciekawość zwyciężyła (smacznego).
Ps. smakowały podobnie jak bigos mojej matki.

Na trzydziestym czwartym głowę trzeba zadrzeć do góry, żeby zobaczyć w całości złoma. Z góry widok jest lepszy, chociaż mocno przereklamowany. Są ładniejsze miejsca na świecie, choć wspomnienie - w sam raz do albumu.

Trzydzieści pięć. A. odchodzi na zawsze. Czasem myślę, że to właśnie ta chwila powinna być końcem dzieciństwa. Kawałek plastiku nie ma z tym nic wspólnego.

Trzydzieści sześć. Zjazdy poduszkowe ze schodów. Zawsze zazdrościłam dzieciakom, które miały w domu takie cuda.

Trzydzieści siedem. Domek z zerówkowej sali i lekcje anatomii, które się w nim odbywały. Przedszkolanki nic nie wiedziały - i dobrze, bo pewnie padłyby na zawał.

Trzydzieści osiem. Ucieczka w środku nocy. Taksówka. Padał deszcz. Nie chcę tego pamiętać.

Trzydzieści dziewięć. Paszczak miał taki porozciągany sweter, do którego właziłam. Nie wiem dlaczego. Ale to było cudne.

Czterdzieści. Sto lat, sto lat... Ciastko miało jedną świeczkę pod kolor oczu Julka i miało mieć smak adwokatu. Bardziej przypominało masło z cukrem, było mdłe i ogólnie podłe - może to jakaś wróżba?

Brat Hołowni z mamtalentu podnosi na mnie niechętny wzrok. Przepraszam za istnienie i podaję lekko wymiętą kartkę.
Bo ja tego, ten.
Przewraca wrednymi oczkami i wymienia karteczkę na kawałek plastiku. I tyle.

Żadnego patosu, żadnych fanfar - nic.

Wtykam plastik do portfela, zerkam na stan drobnych i idę kupić sobie Toffifee.

Schowałam je na dnie szuflady, żeby nikt mi ich nie zeżarł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz