piątek, 29 listopada 2013

Poma(tu)rzyłam

Zaprawdę powiadam wam, planowałam dobrze się przygotować. Powtórzyć cały materiał, zrobić dziesiątki przykładów, przeanalizować arkusze z lat poprzednich... Miałam po prostu zasiąść za rozkołysanym, poobijanym stoliczkiem i przelać na operonowski papier wszystko, czego się nauczyłam. Żadne zadanie miało mnie nie zaskoczyć. Miałam je rozwalić doszczętnie. Na 100%.
A wyszło - jak to zawsze w moim przypadku - do dupy.

Zajęta ogarnianiem zagadnień na matmę erkę, kompletnie zapomniałam o lekturach, inwersji i całej masie innych rzeczy, które jakoś mniej rzucały się w oczy niż twierdzenie sinusów.

Aż nagle, w poniedziałek, uświadomiłam sobie, że nie pamiętam nawet, jak nazywał się narzeczony Lotty. Szybki zerk do buchniętego Debilowi opracowania - i już wiem. Albert.
I dokładnie z takim przygotowaniem udałam się we wtorkowy poranek do smętnych, lekko podśnieżonych Węglokopów. Pół godziny ostrej niewydolności organizacyjnej; potem - stoliczki, numerki, dowodzik do kontroli.
Czułam na karku tchnienie "Nie-boskiej Komedii", ale na szczęście okazało się tylko, że to astma osoby za mną. Pospiesznie przejrzane wnętrze arkusza uśmiechnęło się do mnie "Lalką" i "Panem Tadeuszem".
Czytanie ze zrozumieniem jakoś poszło. A potem, przewróciwszy kartkę, ujrzałam, że szczerzą się do mnie lalczani studenci. Momentalnie rozciągnęłam otwór gębowy w radosnym uśmiechu. Nie spodziewałam się, że poproszą mnie o napisanie wypracowania o moich ulubionych bohaterach. Rany, jak ja wielbię tych typków. Moim zdaniem były to najlepsze postacie z całej powieści. Nie wiem, czy moje wypociny będą się choć częściowo pokrywać z kluczem, ale przynajmniej pisało mi się przyjemnie. Aż musiałam się hamować, żeby zamiast o sympatiach narratora nie pisać o własnej. Ale w sumie się pokrywały.
Środowa podstawowa matma może nie zmiotła mnie z powierzchni ziemi, ale metaforycznie podeptała mi palce i nie przeprosiła. Bo ja rozumiem, że ostatnie zadanie za pięć punktów to najczęściej jest układ równań, no ale chyba wypadałoby podać jakieś sensowne dane! Toć to kompletny kretynizm, że ojciec samodzielnie załadowałby samochód dostawczy (serio, Operonie, czy to ma aż takie znaczenie? Szkoda, że jeszcze nie podaliście marki) znacznie szybciej, niż zrobił to z pomocą syna. Czy on pracował z dwulatkiem, który, zaśmiewając się do rozpuku, rozrzucał te przeklęte jabłka?! Przez to musiałam się posłużyć niezwykle pokrętną logiką (oczywiście nieprowadzącą do prawidłowego rozwiązania) i stworzyłam nową matematykę tylko dlatego, że wierzyłam, że akurat w tym przedmiocie wszystko musi mieć jakiś sens.
No ale widocznie jednak nie musi. Co ja ta mogę wiedzieć, przecież jestem na humanie.

Angielski jakoś uszedł. Czy naprawdę jako jedyna uważam, że pierwsza część była łatwiejsza? Ot, parę zdanek bez żadnych trudnych struktur gramatycznych, dość łatwy temat rozprawki (bo mało kto pisał opko albo opis). Co prawa słowotwórstwo było jak zwykle nieco problematyczne (nie ma to jak tworzenie słów, których znaczenia można się jedynie domyślać z kontekstu zdania), ale generalnie nastroje były dobre.
Nota bene, nie rozumiem po co komu ta półgodzinna przerwa przed lysyningiem i ridingiem. Przecież i tak mało kto pisze pierwszą część egzaminu przez  przepisowe  dwie godziny i zamiast trzydziestu minut przerwy połowa zdających musi się przez godzinę (albo i dłużej) wałęsać po szkole, starając się przy tym być cicho, żeby nie przeszkadzać podstawowiczom. Za to siedemdziesiąt minut przeznaczone na część drugą to nieco za mało, bo czasem pytania do tekstu są na tyle podchwytliwe, że trzeba przeczytać go kilka razy, zanim się dopasuje nagłówek do odpowiedniego akapitu (Long live the goat!). Plus to cudowne nagranie, gdzie grecki kucharzyna gadał i gadał, i gadał... Nie wiem czy to był celowy zabieg, czy po prostu słabo dobrane zadanie, ale w połowie wypowiedzi zapominałam, o co chodziło na początku. Jakieś fety, jakieś oliwki, sałatki... Dajcie spokój.

Ale to wszystko nic - te nieszczęsne jabłka, kozy na dopalaczach i cała reszta maturalnego upierdliwego tałatajstwa zbladła w obliczu dzisiejszej rozszerzonej matmy.
Bo albo jestem kompletnym debilem, ale tamte zadania wyglądały mniej więcej tak:

Jaś zepchnął Małgosię z górki, która była nachylona do podłoża pod kątem pi szóstych. Wysokość bezwzględna wzgórza to dwanaście pierwiastków z trzech metra. Gdyby w podstawę góry wpisać koło styczne z nią w najwyższym punkcie, to jego promień wynosiłby 5. Z kolei gdyby w to koło wpisać trójkąt prostokątny, to długości jego boków tworzyłyby ciąg arytmetyczny o różnicy 8. Gdyby jednak zwiększono długość przyprostokątnych o 15 %, a długość przeciwprostokątnej o 25%, to wtedy w tej samej kolejności utworzyłyby ciąg geometryczny. Oblicz jakie jest prawdopodobieństwo, że Małgosia jest szatynką.

Wracając, zerknęłam na stojącą na przeciwko cmentarza Biedrę. W którymś z tych miejsc wkrótce się znajdę. Ciekawe tylko, gdzie najpierw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz