sobota, 30 lipca 2016

Inhibitor turlania

  Mój mózg robi dziwne rzeczy. Nie są złe - po prostu dziwne.
Pamiętam ten potworny, paraliżujący strach lęk, że zostanę zignorowana. Że usłyszę to, czego usłyszeć nie chciałby żaden chory. Że nikt mi nie pomoże.
Ale nie usłyszałam.
To znaczy - nie zostałam zignorowana.
Dowiedziałam się, że moje dziwaczne objawy są w pewnym sensie normalne - przynajmniej dość typowe dla paskudztwa, z którym się zmagałam od wielu lat, a dopiero kilkanaście miesięcy temu poczułam, że sama nie wygram.
Nie wierzę w cuda, ale muszę przyznać, że jest ciut lepiej. Przynajmniej wreszcie mogę normalnie spać. To jest coś pięknego, zaprawdę powiadam wam, tak po prostu, po ludzku zasnąć i obudzić się rano następnego dnia.
Równie cudownie jest nie odczuwać lęku bez żadnej logicznej dla niego przyczyny. Mieć apetyt. Nie płakać przez całą noc ze strachu, z bezsilności albo z powodu tego, że powodu nie ma.
Nawet nie sądziłam, że miałam jeszcze tyle małych marzeń. Możliwych do spełnienia.

  Przejrzałam stare notki. Te, w których z dziecinną niewinnością rozpisywałam się o przygotowaniach do zakupu kota. O wyborze imienia, hodowli, drapaka, kolorze kuwety i innych drobnostkach, które niespodziewanie nabrały dla mnie wielkiego znaczenia. Codzienne przeglądanie ogłoszeń, doedukowywanie się - rytuały, suspens, rozkosz oczekiwania. Pamiętam, jak naiwnie wierzyłam, że dostanę stypendium i dołożę co nieco do puli przygotowanej na zakup kota i wszelkich niezbędników.
Tak mnie ten rytualny kontredans wciągnął, że niewiele pamiętam z pierwszych chwil Fiodora Julka w nowym domu. Nie pamiętam jak to było mieć kociątko.

  Podobnie było z maturą, której bałam się potwornie, a jeszcze potworniej życia pomaturalnego. Skrobnęłam tylko, że sam egzamin minął szybko i jakoś tak nieadekwatnie. Później wyniki - niezłe, ale nie do końca satysfakcjonujące. Potem fatalny wybór, z którego sama nie wiem dlaczego nie potrafiłam się odpowiednio wcześnie wycofać. Przegrałam na całej linii, nihil novi w sumie, chociaż bardzo długo nie mogłam sobie tego wybaczyć. Samoumartwianie się i najsilniejsza jak dotąd nienawiść do siebie nie są szczególnie pomocne, zwłaszcza w momencie, kiedy trzeba naprawić, co się da i przeć naprzód, bo i tak nie ma innego wyjścia. Oprócz samobójstwa, ale o tym na razie sza, bo przecież nie po to reaktywowałam blogasia, żeby sobie z niego zrobić jakąś parasalę samobójców.
W każdym razie dość długo na zmianę miotałam się w kółko rozpaczliwym pieskiem i  udawałam, że ich bin gesund und ich fuhle mich gut, A że takie błędne koło nie wpływa pozytywnie ani na gesundheit, ani na czucie się gut, to w końcu wszystko pierdolnęło.
A pierdolnięcie musiało być dość srogie, bo nie dość , że matka ma jedyna (a nie chciałam przecież, nadal nie chcę i nie czuję się z tym komfortowo, żeby biedaczka musiała zamartwiać się, czy ja aby nie mam głupich pomysłów) przejęła się nim bardziej niż ja sama, to nawet obywatel W chwilowo przystopował, chociaż w nim to nigdy nie wie, och, nie wie się, co mu do chorej łepetyny strzeli.
- No i tak się turlam, bo w sumie - jakie mam wyjście?
O ile mnie lekko nadwyrężona pamięć nie myli, mniej więcej takiej odpowiedzi udzieliłam na pytanie, czy ja aby nie mam zamiaru mieć głupich pomysłów, zadane podczas pamiętnego nocnego przesłuchania.
Inne wyjście, rzecz jasna, samo się nie pojawi i sama muszę je znaleźć. Ale na razie powoli, pomalutku, krok do przodu i dwa do tyłu, uczę się swoich reakcji na bodźce.

  Bo ja w sumie o tych reakcjach i o mózgu mym ostrożnie przestawianym w inny tryb pracy chciałam noteczkę strzelić. tak ze cztery akapity temu.
Także tego - mój mózg robi dziwne rzeczy. Na przykład coraz rzadziej przełącza się w tryb alarmowy i łaskawie nie maltretuje mnie randomowymi wspomnieniami opatrzonymi notką "aleś to spierdoliła, niemoto". Ręce już  prawie mi się nie trzęsą i serce pracuje jakby bardziej miarowo. Ciśnienie nadal bawi się w kangura, ale może i ono się unormuje. Zbuntowana zastawka sama z siebie się nie naprawi, wiadomo, ale za pół roku się zobaczy, czy jej bunt młodzieńczy aby nie przeszedł w całkowity strajk. Poranny prysznic przestał być wspaniałym osiągnięciem wymagającym wielkiego wysiłku i odpowiedniego układu geopolitycznego oraz rozlicznych ostrożnych mediacji z mózgiem. To niesłychane, i poniekąd straszne, jak bardzo zmyślone choroby mogą upośledzić codzienne funkcjonowanie.
Krótko mówiąc - w kwestiach fizjologicznych mogę sobie, po raz pierwszy od, well, zawsze, pozwolić na bardzo ostrożny umiarkowany optymizm. Moja sfatygowana psyche ma się jednakże znacznie gorzej i naprawienie jej (a raczej przywrócenie funkcjonalności w takim stopniu, żebym mogła w miarę normalnie żyć) zajmie znacznie więcej czasu, poświęceń, wspominania (i werbalizowania - stąd też ta blogaskowa pisanina), wypominania, potknięć, zagubień, wątpliwości i mnóstwo innych tym podobnych et ceterów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz