czwartek, 28 lipca 2016

Rzycie jak nobelon, ciąg dalszy nastąpił

  Na oddział przyjechałam z fasonem, wenflonem i na wózku - za to bez najbledszego pojęcia, co się dookoła wyprawia.
Starałam się być dzielnym i miłym kartoflem. Nie zawracałam nikomu gitary, nie nadużywałam niczyjej cierpliwości i uprzejmie kłamałam jak najęta, że oczywiście, wszystko w porządku. Tak, czuję się dobrze, dziękuję za troskę. Dzień dobry.
 I a nuż by mi uwierzyli, ale - zepsułam się.
Jak zwykle - nagle i niespodziewanie. Podczas pytania o leki.


- Wiem, że to prawie jak przesłuchanie, ale naprawdę muszę wiedzieć, co się dzieje.
  I jakże w tej pustej sali, w szpitalnej nocy wypełnionej chrapaniem i szuraniem pantofli, przed zupełnie obcą osobą, opowiedzieć pokrótce skąd się tam wzięłam? Jak upakować prawie dwadzieścia lat w niecałych dwóch godzinach?
Nie miałam wyjścia - więc mówiłam.
O obywatelu W, o krwi na śniegu, o ucieczce i powrocie, o proroctwie, które się spełnia, i o strachu przed wszystkim. O milczeniu, o nauce, o wyzwiskach i poniżaniu, o tym, o poczuciu, że to niemożliwe, zbyt głupie i nierealne, że to się nie dzieje naprawdę, że to jakiś żart, ukryta kamera, cokolwiek.
I o tym, że to nie był żart, ukryta kamera, że to się działo wszystko naprawdę.
- Ale coś musiało się chyba stać, coś dużego, że zdecydowałaś się szukać pomocy, prawda?
- Właściwie to nic się nie stało. Chociaż w sumie... Chyba po prostu nie mam już siły, żeby udawać.

  To była tylko część prawdy. Bo przecież od co najmniej kilku miesięcy nie byłam w stanie podklejać sobie kącików ust, śmiać się i udawać, że wcale, ale to wcale nie wolałabym być teraz gdzieś indziej. Gdziekolwiek. Nigdzie.
Zebrawszy wywiad, życzyła mi dobrej nocy.
W pewnym sensie to nawet całkiem zabawne.


  Zlecono mi milion dziwnych badań, utoczono mnóstwo krwi, założono stylowe urządzenie niepokojąco podobne do pasu Szahida, budzono o nieludzkich porach na pomiar ciśnienia, podawano tabletki do połknięcia i takie, które się trzyma pod językiem. Dowiedziałam się, jakie wymiary mają moje nerki (dobrze wiedzieć, że mam co sprzedać), że mam trzustkę i śledzionę (zdrowe), że nie mam cukrzycy, a moja tarczyca ma się dobrze i działa tak, jak powinna, za to z nieznanego rodzajowi ludzkiego powodu łączna ilość cholesterolu w mojej krwi przekracza wszelkie normy (przynajmniej nie musiałam odpowiadać na pytanie, czy ja aby przypadkiem nie cierpię na anoreksję).

  Ciśnienie radośnie wzrastało i opadało -  jedno wciąż za wysokie, drugie wciąż nieadekwatnie niskie. Stężenie złowróżbnego cosia we krwi uległo znacznemu zmniejszeniu, a moja nieszczęsna pikawa prawdopodobnie weszła w okres buntu, bo nijak nie chciała się uspokoić. I tak się bujałam bez jednoznacznej diagnozy, obserwując szpitalną codzienność, aż w końcu nadejszła Ujowa Zmiana. A było to mniej więcej tak:

- Czyli mówi pani, że nie miała nigdy echa serca? Wady wrodzone? Zapalenia wsierdzia? Kiła? Miażdżyca?
Uprzejmie zeznałam, że nie (znaczy, nie wiedziałam nic o wadach, zapaleniach, kiłach i innych etceterach, a tak ogólnie, to chcę już do domu, a pani ordynator zaordynowała, że mnie wypuści pod warunkiem, że nie będę się tak denerwować wszystkim i grzecznie pójdę do terapeuty opowiadać o chujowiźnie mojej nędznej egzystencji).
- Hmm.
I tu strach blady padł na mię, albowiem miałam okazję przekonać się, że przedłużające się badania nie są szczególnie dobrym omenem, a to "hmm", to już w ogóle gorsze jest niż Ponurak.

Przeszło mi nawet przez myśl, że oto właśnie dokonuje się przełomowe odkrycie w kardiologii, że skoro już przebolałam utratę szansy na zrobienie kariery jako najmłodszy zawałowiec, to chociaż na pocieszenie zostanę gwiazdą jakiegoś programu bazującego na opisywaniu dziwnych przypadków medycznych, bo chyba nie codziennie widuje się ludzi, którzy zamiast serca mają zgniłego kartofla, nie?
Ale nie będzie siupryzy na zakończenie. Otóż te szmery-bajery spowodowała zbuntowana zastawka, co to zastrajkowała i postanowiła się nie domykać, bo po cóż miałaby, nieprawdaż, właściwie pracować. Dlaczego akurat ona (i dlaczego akurat u mnie) - tego nie wie nikt.

  Intryga została rozwiązana, ja dostałam wyniki badań, aligancki wypis z diagnozą, że jestem pojebana i od tego pojebania pojebało mi się też serce (albo na odwrót), więc jeśli znowu mię ktoś w internetach napisze, że uległam modzie na chwalenie się zmyślonymi chorobami, to mu mogę, na ten przykład, pokazać, że o tu, tu, baranie, mam wołami napisane, że jestem  pojebana, certyfikat na to mam i kocich rzygów już sprzątać nie mogę, przykro mię bardzo, ale takie życie, a od sprzątania rzygów kocich to się, nieprawdaż, w ogóle te wszystkie zastawki psują*.
*taka jest wersja dla matki mej jedynej. Obawiam się jednakowoż, że matka ma śmie nie dowierzać w związek sprzątania kocich rzygów z rozwojem wad serca u osoby sprzątającej. Te kocie rzygi znaczy.

  Dostałam też zalecenia nieujęte w wypisie i reszcie dokumentacji. Zalecenia te są równie proste, co i niewykonalne (proszę mi je zaordynować dziesięć lat temu):
- Dziecko kochane, nie możesz się aż tak denerwować! Nie przez niego, on, nikt, nie jest tego wart! Jesteś mądra; wiesz dobrze, że trzeba być twardym, bo inaczej ludzie cię zniszczą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz