poniedziałek, 25 lipca 2016

Rzycie jak nobelon

- Nie można tak wszystkiego w sobie kisić. - pouczyła mnie współleżąca - Taka z pani mądra dziewczyna, a tak się nie odzywa w ogóle. Trzeba mówić, wygadać się, poklachać o głupotach, to się od razu człowiekowi lepiej robi. Nie wolno się tak przejmować, bo zdrowia szkoda.


A że mówienie nie idzie mi najlepiej (pierdolona niemowa ze mnie, jak to ktoś kiedyś trafnie ujął), to chociaż blogaska reaktywuję, żeby popisać o swoich fascynujących przygodach.

 Pogoda była bardzo holyłódzka - lunęło jak z cebra i grom huknął, gdy powiedziałam matce mej rodzicielce, że dłużej już nie wyczymię.
 O skompletowanym kilka miesięcy wcześniej zestawie małego samobójcy nie wspomniałam.
 I wiem, że dopóki mieszkam z obywatelem W i jestem zależna od jego humoru, to lepiej nie będzie. 
 I wiem, że obiecałam terapeutce, że zgłoszę jego obrzydliwe wybryki do odpowiednich organów. 
 I wiem, że żadna ilość psychotropów nie zlikwiduje moich problemów, dopóki nie pozwolę sobie pomóc.
 I wiem też, że na nic mi się zda wtórny wychwyt serotoniny i noradrenaliny, jeśli nie nauczę się opowiadać o swoich uczuciach. Szczerze i bez ciągłego strachu.
(i bez oszukiwania podczas testów).
 Paraliżują mnie wyrzuty sumienia. Jak dotąd wszystko toczy się tak, jak to przepowiedział obywatel W - jestem nieudacznikiem. To jedyna po nim scheda. No i krzywy ryj. I niepanowanie nad emocjami.


 Znalezienie enefzetowskiego psychiatry, który nie specjalizuje się ani w alkoholizmie, ani w wypisywaniu zwolnień, to nie jest taka prosta sprawa. Niemniej jednak dożyłam jakoś do pierwszej konsultacji i nie uciekłam nawet sprzed drzwi.
Lekarka wystawiła dwie recepty, jedno skierowanie i kazała się zgłosić za miesiąc, no chyba, że coś będzie nie teges, to wtedy jak najszybciej.
I choć wreszcie mogę w miarę normalnie jeść, a niewielkie białe tabletki usypiają mnie z niemal stuprocentową skutecznością, to nawet nocą odczuwam nieprzytomny wstyd, że jestem ofiarą losu.

Choćbym bardzo, bardzo tego pragnęła, nie mogę sobie teraz tak po prostu wpełznąć pod kamień i zdechnąć - ot choćby przez wzgląd na matkę mą jedyną.
Kiedy zatem minęła początkowa senność (coś pięknego, nota bene, tak po prostu przyłożyć głowę do podusi i zasnąć), wybrałam się do lekarza POZ, jako mi nakazano.

 Lekarz POZ zmierzył mi ciśnienie, potem zmierzył je raz jeszcze, potem mnie osłuchał, a potem kazał popylać na izbę przyjęć, albowiem pojebało mi się nie tylko w główce, ale i w serduszku takoż.
Nie byłam zachwycona, bo szpitale  napawają mnie od zawsze niemożebnym przerażeniem, a wizja nieszczególnie delikatnego wpychania kaniuli w moje cienkie jak sik węża żyłki sprawiała zawsze, że odnóża mię miękły.

 Doturlałam się zatem grzecznie do ćpitala, gdzie równie grzecznie wyjaśniłam kim jestem i po co przyszłam. Najpierw milion razy mierzono mi ciśnienie i robiono ekagie, potem milion razy spowiadałam się z historii hospitalizacji, chorób, używek, uzależnień i innych takich tamów.

 Przy czym należy mieć na uwadze, że po każdym pomiarze oczy ichniejszej pani doktor robiły się coraz większe i coraz bardziej okrągłe.

 No jak nic wzięli mnie za szurniętą hipochondryczkę, myślałam sobie, co to prawym obywatelom dupę zawraca, podczas gdy powinni się oni zajmować panem żulem przywiezionym tyle co przez dzielnych ratowników albo na przykład panem sportowcem, co to umarł na śmierć z powodu braku znieczulenia przy zakładaniu wkłucia.
Takiego mię, pszę państwa, zapodali wenflona, prosto w żyłę (i nawet naklejki "Dzielny Pacjent" nie dostałam)

 Ale i pan żul, i pan sportowiec, i inni goście izby przyjęć zostali w końcu wysłani do domu, a ja nadal leżałam z całym mnóstwem kabelków poprzyklejanych do klatki piersiowej, zastanawiając się, co jest grane.
 A grane było z grubsza to, że w mojej krwi pojawiło się coś, czego tam raczej być nie powinno, a jeśli się już pojawia, to raczej nie jest szczególnie dobry omen. Że już o wyjebanym w kosmos ciśnieniu nie wspomnę.

 I tak oto, jakby się nad tym zastanowić, to nawet całkiem zabawne, zamiast do domu, trafiłam na oddział - i to bynajmniej nie do psychiatryka, ale na niewinną internę, gdzie od pozostałych pacjentów różniło mnie zasadniczo wszystko.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz