Obudziłam się, westchnęłam ciężko, zaklęłam w poduszkę i, chociaż bardzo mi się nie chciało, zaczęłam szykować się do cyrku.
Byłam odpowiedzialna i dorosła.
W obrzydliwym, niepokojąco żółtym, rzężącym i kaszlącym gracie wstałam z miejsca, na którym zaraz klapnęło tłuste babsko w wieku poprodukcyjnym.
Byłam dobrze wychowana.
Przy wejściu do cyrku z nędzną namiastką uśmiechu odparłam na entuzjastyczne powitanie.
Byłam miła.
Na korytarzu tłumaczyłam różnicę między Infinitivusem a Imperativusem oraz Stiopą a Miszą.
Byłam oczytaną erudytką.
Potem cierpliwie pokazywałam jak rozpisać lewą stronę, tak, aby udowodnić, że równa się prawej i te wszystkie trygonometryczne cuda to tak naprawdę tożsamość.
Byłam matematykiem.
I nawet udało mi się odkryć nowe matematyczne antyprawo nazwane tymaczasowo Lewem Lamy. Symbol podobny do delty (bo rozkład jest dobry na wszystko), przypominający lamią twarz.
Byłam zabawna.
W drodze przez wiecznie śmierdzące Węglokopy śmiałam się głośno, żartowałam i radośnie suszyłam niespiesznie prostujące się uzębienie. Towarzyszki śmiały się z moich (nie)wyszukanych żarcików.
Byłam dowcipna i radosna.
Byłam chichoczącą osiemnastką kroczącą dziarsko do kina.
Widziałam splatające się ręce, muskające policzki, rozanielone spojrzenia i drobne prezenciki. Zachowałam radośnie wykrzywioną maskę.
Byłam niewzruszona.
Wpatrywałam się w duży ekran ze zdecydowanie zbyt małej odległości i usiłowałam powstrzymać się od zjadliwych komentarzy.
Byłam widzem.
W drodze powrotnej zahaczyłam o sklep zoologiczny, żeby uzupełnić zapasy Ziucinego granulatu.
Byłam troskliwa i przewidująca.
Posprzątałam i zrobiłam sobie obiad.
Byłam samodzielna.
Przezornie zabrałam wodę utlenioną i chusteczki. Szybko zmyłam ślady zbrodni, sprawdzając, czy nigdzie nic nie zostało.
Nalałam sobie wina, włączyłam Pachelbela i zasiadłam do kolacji sam na sam.
Zawinięta w szlafrok, z głową między kościstymi kolanami, z drżącymi mięśniami i wnętrzem rozsadzanym od środka implodującą pustką, z sinusem kwadrat i cosinusem sześcian, z kotem jako jedynym towarzyszem - byłam sobą.
Byłam nikim.
Kurcze , ty masz takie dziwny styl pisania :O ( nie krytykuje cie tu , podoba mi sie ten styl ) . A tak poza tym to sie zastanawiam , czy ty na prawdę zawsze jesteś smutna ? ;oo
OdpowiedzUsuńWszystko mam dziwne, nie tylko sposób pisania ;]
UsuńCo do smutku... Cóż, usiłuję nadal się wygłupiać, śmiać albo chociaż rozciągać otwór gębowy w czymś na kształt uśmiechu, ale niekoniecznie jest to prawdziwa, szczera i nieudawana radość.
Na blogasiu mogę przynajmniej być sobą.
Właśnie czy ty zawsze jesteś smutna ? Bo w to nie wierze . Nikt nie jest zawsze smutny.
OdpowiedzUsuńChyba,że ma depresję....
UsuńMyślę, że wypowiedź tego Anonima jest na tyle wymowna, że nie muszę już nic dopowiadać.
UsuńAle ty nie masz depresji prawda ? :O
OdpowiedzUsuńNo skądże. Cóż to za niedorzeczny pomysł.
Usuń