piątek, 12 lipca 2013

Pisanina

To był cienki zeszycik, chyba nawet w trzy linie. Ze środkową zaznaczoną na czerwono, żeby było wiadomo, jakiej wielkości ma być małe a. I be, i ce i te inne. Gdzie jest teraz i kiedy zdecydowałam się go pozbyć - tego nie wiem. Bardzo możliwe, że w ramach recyklingu jest teraz czyimś papierem toaletowym. To byłoby całkiem adekwatne, bowiem treść, którą zawierał może być zużyta chyba tylko w tym jednym celu.
Otóż zeszycik ten krył moje pierwsze zmagania ze słowem pisanym. Koślawymi kulfonami (które zostały mi do dzisiaj) spisywałam historyjki radosnych zwierzątek. Pamiętam tylko opowieść o jeżu (och, te checzchoki) i rybce. Było chyba też coś o jakiejś gwieździe. Albo rozgwieździe. Możliwe też, że był to gwiazdonos.

Generalnie zmierzam do tego, że - pisałam. Od kiedy nauczyłam się pisać - tworzyłam bajki, opowiastki, historyjki, wierszyki i inne formy literackie. A obleciałam chyba wszystkie rodzaje i gatunki.

Z czasem grafomańskie kajety stawały się coraz grubsze i coraz dokładniej ukrywane przed światem. Potem były szkice na komputerze i blogasie usuwane po tygodniu.

Myślę, że po prostu odkryłam, że nic, co piszę, nie jest dość dobre. Często mam wrażenie, że nie jest to nawet dobre. Jest jako-takie, ujdzie w tłumie, może być, całkiem niezłe, w miarę fajne. Na czwórkę z plusem.
To chyba ambicja. Dostaję cztery plus - pytam, czemu nie pięć? Jeśli pięć - myślę, że mogłabym mieć szóstkę. A jeśli już mam szóstkę i ponad sto procent - nie mogę zwalczyć w sobie przekonania, że nie zasłużyłam na to. Że to śmieszna pomyłka. Albo po prostu - że tak naprawdę się nie wyróżniam, bo wśród słabizny łatwo jest być najlepszym, ale to nie daje żadnej satysfakcji.

I tak jest z moją pisaniną. Popełniłam wiele opowiadań. Krótkich i dłuższych. Smutnych i wesołych. Ale żadne z nich nie było dobre.
Nie mam już rękopisów, choć podobno one nie płoną... Nie uważam się za artystę, ani za pisarkę, ani nawet za rzemieślnika.

Czasem chcę, bardzo, bardzo chcę pisać. Czasem układam sobie w głowie całe posty, których nigdy nie przerobię na czytelny system znaków alfabetu polskiego. Bo kiedy piszę w głowie - myślę, że to fajne. Że ciekawe. Że innowacyjne. Że dobre. Ale gdy już patrzę na rzędy literek, które rzekomo mają odzwierciedlać to, co obie wygłówkowałam - to już nie to samo.
I tak jest ze wszystkim. Większa część mojego życia dzieje się w mojej głowie. A kiedy już z niej wychodzę - brakuje mi polotu. Fantazji. Tak jakby zapis odbierał moim pomysłom całą ich głębię. Całą magię świeżo stworzonego słowa.
To zdjęcie nie ma zupełnie nic wspólnego z tekstem


Pamiętam też pierwszą powieść. Pisałam zawsze po rozdziale - codziennie. Pracowałam wytrwale aż nagle, bez ostrzeżenia - skończył mi się zeszyt. I wtedy też skończyła się praca. Głównie dlatego, że uznałam swój twór, za niegodny kontynuacji w innym, niesplamionym moim beztalenciem, zeszycie. To było coś o jakiejś sprytnej, wesołej, pewnej siebie dziewczynce. Moim zupełnym przeciwieństwie. Miała  szczęśliwą rodzinę, basen w ogródku i na imię - Tosia. 

Były też wielkie plany póżnopodstawówkowe. Miałyśmy w trójkę stworzyć dzieło na pograniczu kryminału i fantastyki. Całą sagę, bijącą na głowę Władcę Pierścieni.
Stworzyłam prolog.

I na tym się skończyło.

Blogasia pisze się łatwiej. Zwłaszcza, gdy nie ma czytelników - nikomu nie trzeba dogadzać, z nikim zawierać porozumień. Po prostu się siada i pisze. Checzchok w zasadzie pisze się sam, z moją tylko niewielką pomocą. Ja stukam, klikam i zapisuję. Potem publikacja i pyk. Już jest. Wszystko i nic. Z naciskiem na to drugie.

Oprócz Checzchoka nie piszę już właściwie wcale. Ostatnia próbka literacka (jakieś czterdzieści stron rękopisu), która zrodziła się w bólach w zeszycie od matmy - leży gdzieś w szafce. Pewnie za żwirkiem Ziutki i zapasem siana. Brakuje mi odwagi, by ją teraz wyjąć i przejrzeć. Niech poczeka jeszcze z rok.

Jestem leniwa i niekonsekwentna. Nawet kaktusa kiedyś zasuszyłam. Podziwiam twórców, którzy piszą i piszą, kilka godzin dziennie - taka ich praca. Wykonują ją sumiennie. Dostają zaliczkę, potem stukają w klawiaturę (miałam napisać - na maszynie. Taka wizja podoba mi się bardziej, ale chyba nikt już ich nie używa). Składają kolejne rozdziały, tomy. I w ogóle. Coś się dzieje.
Ja tak nie umiem. Mogę mieć pomysł. Ciekawy, nietuzinkowy, dziwny, chyba dość oryginalny i specyficzny. Mogę sobie rozpisać co się ma po kolei dziać - tak mniej więcej. I tyle. Widzę postaci - wesołe albo smutne, ładne albo brzydkie. W mojej wyobraźni są żywe i realistyczne. A kiedy chcę je opisać - choćby tylko w ramach szkicu - tracą wszystko. Nie są już przekonywujące. Są płaskie jak papier, na którym staram się je stworzyć. Dialogi są sztywne, wszystkie opisy - jak z czytanki w elementarzu.

I dlatego nie piszę. Brakuje mi warsztatu, środków wyrazu odpowiednich do przekazania tego, com sobie umyśliła. Brakuje klimatu, atmosfery, jakiegoś napięcia. Bo to przecież właśnie jest literatura - ta zabawa z czytelnikiem, zagadki, odniesienia, żonglowanie słowem, pokazywanie świata, w którym nie ma granic i można go kształtować jak się tylko zapragnie.

No chyba, że się nie umie...

2 komentarze:

  1. Samokrytyka samokrytyką, jednak musisz pamiętać, żeby realizować swoją pasję, gdyż wychodzi Ci to bardzo dobrze. Nie jestem pisarką, ani dziennikarką, więc zapewne nie przejmiesz się tą amatorską opinią, ale Twoje słownictwo i sposób tworzenia mówi naprawdę dużo.
    Uwierz w siebie i pracuj!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło się to czyta, ale ja naprawdę... naprawdę (nawet teraz nie mogę się wysłowić!) nie potrafię stworzyć postaci, która będzie wiarygodna. Zupełnie inaczej pisze mi się krótkie formy - nie tylko łatwiej ale i znacznie przyjemniej. A jeśli owe formy to notki na tematy baardzo dowolne (i zmieniające się w trakcie pisania), to już w ogóle super.

      Aczkolwiek nie nazwałabym pisania swoją pasją. No chyba, że "pisanie w głowie", ale to nie tyle zainteresowanie, co automatyczna reakcja na dowolne bodźce ;)

      Usuń