poniedziałek, 23 lipca 2012

Kiedyś

Stary, dobry plac zabaw przy przedszkolu. Fasada optymistycznie zielona, pomalowana w kolorowe kółka. Za moich czasów była mocno niechlujnie maźnięta zgniłożółtą farbą.
Huśtawka pojękuje cicho pod moim ciężarem (o, ironio, dziesięciokilogramowa niedowaga to nadal zbyt dużo).
Wiele wspomnień pozostało na tym placyku. Kurczaki na rurkach. Szczupaki z górnej części kół do wspinaczki. Zabawa w UFO na nikomu niepotrzebnym pagórku w kształcie podkowy.
Och.
Zardzewiały łańcuch wpija się w kościsty policzek.
Kiedyś....kiedyś...
- Coś taka zamyślona? - pyta towarzyszka, oblizując niesfornie roztapiający się rożek z batonikiem w środku. - Smutna jakaś jesteś, czy co.
- Ja? Nie...
- E tam. Smutasz i tyle. Ostatnio wciąż tak masz. Kiedy ty w ogóle ostatnio się tak naprawdę cieszyłaś?


Kiedy?
Kiedy...?
....Kiedy?


No przecież wtedy. No właśnie. No.

Kominek był bardzo ciekawy. Wbudowany w ścianę. Takie połączenie nowoczesności z ciepłem domowego ogniska w starym stylu. Na patio, za moimi plecami szumiał las i sokół mościł się w gnieździe.
Jak tutaj pięknie.
Tak naprawdę widziałam tylko Te Oczy. Patrzyły się na mnie z dziecięcym zdziwieniem. I były niebieskie. Tak bardzo, bardzo niebieskie. Jak marzenie, które właśnie się spełnia.

Albo wtedy.
Niegościnne, znienawidzone Miasto wbijało we mnie niechętne spojrzenie żelbetowych oczodołów. Skręciłam w jakąś uliczkę. Jakąś-anśką, czy tam -iańską. Mniejsza o to. W oddali nieruchome szyje żurawi zawieszone bezczynnie nad starym dworcem. W przebudowie ponoć. Księgarnia wyrosła na drodze. Miłe, ciepłe, nieduże wnętrze. Półka z literaturą piękną.
Brzęknięcie dzwonka oznajmiło, że opuściłam ten sklepik z książkami przycupnięty pomiędzy gwarną kawiarnią, a jakimś szopem z modnymi trampkami.
Idąc ulicą jakąś-ańską przyciskałam do piersi relikwię Bułhakowa.
Ave żółte kwiaty! I Ty, nieznajoma dziewczyno w czarnym płaszczyku, która pojawiłaś się znikąd pomiędzy odnowionymi kamienicami. Niosłaś kwiaty, pamiętasz? I były żółte.

Och, no pewnie, że kiedy indziej też byłam. Na przykład...

Wczesne poranki na Mazurach są chłodne i bardzo piękne. Lekka mgiełka unosiła się nad gładką taflą Jeziora Nidzkiego (polecam). Ryby, jakby zachwycone widokiem, wynurzały z wody otwarte pyszczki. Duże ryby. Małe ryby. Duże kółka na wodzie. Małe kółka.
Chmurki były zaróżowione jak moje policzki. Jaka zimna woda!
Pomost skrzypiał cichutko, gdy machałam nogami.
Żadnych ludzi.
Tylko ja, podwodne stwory i słodki chichot wody łaskoczącej burty jachtów.

No i, rzecz jasna, tamtego dnia...

Uwielbiam konie. Bezsensownie i beznadziejnie.
Tamta jazda była wybitnie nieudana. Wysoka, bułana klacz, wyraźnie zirytowana moim żałosnym miotaniem się w siodle, coraz wyraźniej dawała mi znać, że to ona tu jest górą. Miała rację. Talentu nie mam za grosz.
Wracałam z ujeżdżalni tylko w jej towarzystwie.
Nogi niebrzemienne strzemionami zwisały bezproduktywnie - zadartymi piętami do góry.
Plecy wygięte w wygodny łuk, oparte o tylny łęk.
Luźne wodze trzymane samymi opuszkami zdartych do krwi palców.
Po jednej stronie nieduże pastwisko. Po drugiej równie niewielkie pólko. Z rzepakiem chyba.
Niebo przecięte symetralnymi linii telefonicznych zdawało się uginać nad moim beztalenciem.
Ale było mi dobrze. Słodki zapach konia. Miękka grzywa otulająca policzek.
Ja naprawdę kocham konie.

Nie można zapomnieć o tamtej chwili.

Anno Domini 2007. A może 2006? Kto wie...
Letni, choć odrobinę chłodny dzień. Piasek wciąż wilgotny po niedawnej ulewie. Zaproszono nas na część maneżu przeznaczoną dla stajennych prominentów - tych, którzy mogli się pochwalić tatusiem mecenasem i mamusią anestezjolog. I przede wszystkim pokaźnym kieszonkowym.
Dosiadałam mojej Księżniczki. Była słodka. Mały, biały, przemiły kucyk. Niespodzianka.
Pada komenda: galopem.
Tak, Niespodzianka też.
Pierwszy raz.
Kiedy się nie ma bogaczy w rodowodzie, trzeba sobie jakoś radzić. Osiadłam bezpiecznie na Krecikowym ogonie (jak ładnie zapleciony przez tę... no... Majkę? A może inaczej miała na imię...). No i łydki. Wewnętrzna na popręg, a zewnętrzna za? A może na odwrót? I coś się chyba jeszcze robiło z dosiadem. I ręką. Albo i nie...
Udało się.
Bujałam się w siodle jak na huśtawce.
W przód -  w tył - w przód - w tył.
Nogi nagle ożyły i pofrunęły gdzieś daleko. Ponad rozwianą grzywą.

Huśtawka porusza się miarowo. Przód - tył. Góra - dół.
Nie ma rozwianej grzywy, nie ma piasku wpadającego do oczu i brudzącego niemodne, tanie bryczesy. Nie ma sztybletów zakupionych dzięki sporej oszczędności.
Są za to trampki bez gwiazdek na kostce, zardzewiały łańcuch i optymistyczna ściana. Ściana śmiechu.
Ściana płaczu.
- No przecież jestem szczęśliwa.


Nie uwierzyła.
Sama w to nie wierzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz